top of page

"Był koniec sierpnia..."

  • violetstudjo
  • 28 sie 2022
  • 12 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 29 sie 2022

28 sierpnia, 2022. Niedziela.

---

"Był koniec sierpnia. Nocami hukały sowy, a nietoperze krążyły bezszelestnie nad domem. Las pełen był szumu, morze – niepokoju. W powietrzu było oczekiwanie i smutek, a księżyc wschodził wielki i złoty. Muminek zawsze najbardziej lubił ostatnie tygodnie lata, ale nigdy dokładnie nie wiedział dlaczego."

/T. Jansson, "W Dolinie Muminków" w przekładzie Ireny Szuch-Wyszomirskiej/


Ten post piszę po raz drugi i szczerze mówiąc chce mi się trochę z tego powodu płakać. Zaczęłam pisać jakiś czas temu, spisywałam wszystko: krok po kroku, kawałek po kawałku. Zbierałam myśli wieczorem i rano. Spisywałam na komputerze, przy biurku. I na laptopie, przy stole. I siedząc na łóżku w chwili, kiedy coś wpadało mi do głowy. I w kuchni, pod oknem. Aż wystarczyła chwila nieuwagi, "złośliwość rzeczy martwych". Straciłam wszystko, oprócz szczątkowych notatek - starej wersji posta, spisanej gdzieś w notatniku, ale po drodze porzuconej, mającej niewiele wspólnego z tym, co ostatecznie napisałam. Nie wiem, jak złożę ten wpis, jak na powrót ułożę wszystko w słowa, jak odtworzę to, nad czym pracowałam przez tyle czasu.

Nie wiem i jest mi bardzo przykro.

Ale siadłam do pisania raz jeszcze. Spróbuję. Spróbuję napisać to wszystko, co napisać chciałam.

Spróbuję przemycić w tym wpisie raz jeszcze magię lata. A zwłaszcza magię sierpnia.

Magia i kolory tegorocznego lata. Zdjęcia zrobione były w lipcu, w mojej krainie dzieciństwa - pewnej lubelskiej wsi. W ogrodzie ukrytym z dala od szosy. W miejscu, do którego można dostać się pokonawszy uprzednio długą drogę - piękny, wijący się wśród pól gościniec. O tym właśnie miejscu piszę w dalszej części posta.


Jest we mnie coś z Muminka, o którym pisze Tove Jansson. Ja też darzę wielkim uczuciem ostatnie tygodnie lata.

To nie tak, że uważam, że lato kończy się wraz z ostatnim dniem sierpnia. Tak naprawdę celebruję ostatni dzień lata kalendarzowego we wrześniu i to wtedy oficjalnie wchodzę w jesień. Koniec sierpnia zamyka jednak dla mnie czas, który kojarzę jeszcze z dawnych lat jako ten pełen luzu i wolności. Zamyka magiczny okres, w czasie którego można chodzić w zwiewnej sukience, kiedy paznokcie maluje się na wyraźny, mocno różowy kolor, pasujący do opalonej skóry. Kiedy wychodząc z domu wsuwa się na stopy lekkie sandały. Kiedy trzeba jakby mniej, za to można nieco więcej.


Skłamałabym jednak, gdybym powiedziała, że ostatnie tygodnie lata to mój ulubiony czas, jeśli chodzi o lato. Tak naprawdę jest jeszcze jeden letni okres, który lubię równie mocno.

To czas letniego przesilenia.

Gdyby ktoś poprosił mnie, żebym wskazała na ten czas, z którym lubię się mocniej, nie potrafiłabym chyba podjąć decyzji.

No bo jak tu wybrać?


Jak wybrać pomiędzy jednym pięknem, a drugim? Pierwsze jest wtedy, kiedy dni rozciągają się do granic możliwości, a noc staje się tylko ulotną chwilą, cieniem, rozpościerającym się na niebie na kilka krótkich godzin, w czasie których nie panuje cisza, a ciągłe nawoływania, świergot i szelest. Drugie pojawia się, kiedy wieczory zdominowane są przez koncerty świerszczy, kiedy niebo cichnie, bo odlatują szalone jerzyki, kiedy przez okno wkrada się zapach ognisk, dobiegający znad łąk.

Jak wybrać pomiędzy czasem pełnym brzęczenia trzmieli, które przysiadają ociężale na kolorowych kwiatach, a okresem, kiedy czerwona, paląca się kula słońca zniża się nad brązowymi, spokojnymi i cichymi polami?

Nie umiem wybrać, kocham zarówno czas przesilenia, jak i czas, kiedy lato zaczyna przygasać i trwają przygotowania do jesieni. Ale fakt, że naprawdę lubię te powolne przygotowania, sprawia, że czuję z Muminkiem jakąś więź.


---

Nasze, to znaczy moje i K. lato nie było zbyt intensywne.

Generalnie nie jesteśmy raczej rozrywkowi, co chyba przyszło z czasem. To znaczy w naszym odczuciu jesteśmy tacy, jacy powinniśmy być i żyjemy tak, jak żyć nam dobrze i staramy się nie robić nic wbrew sobie. Lubimy być razem w domu, razem w domu pracujemy, rozstajemy się rzadko i większość rzeczy robimy wspólnie, bo tak jest nam dobrze. Nasza „domowość” i decyzja, by spędzać czas głównie we dwoje przez niektórych postrzegana jest nie jako coś, co sami wybraliśmy i z czym nam dobrze, ale jako konieczność i problem, który pewnie trzeba będzie kiedyś rozwiązać.

Kiedy słyszę: „Ja bym tak nie mógł/mogła” to uśmiecham się, bo wiem, że ja tak mogę, chcę i nie mam dość.


Dawniej tak nie było, o nie! Pamiętam, jak lubiłam być wśród ludzi. Wsuwać wygodne (albo i mniej wygodne, ale ładne) buty i biec na imprezę z muzyką z lat osiemdziesiątych. Nie przeszkadzały mi tłumy, kolejki do baru i toalet, dziesiątki ludzi tłoczących się w palarni i przekrzykujących się, bo każdy chciał mieć głos w dyskusji. Lubiłam późne powroty do domu, lubiłam intensywność, lubiłam późne telefony: „Chodź do nas”.


Pamiętam, kiedy byliśmy z K. młodsi był czas, kiedy K. wynajmował mieszkanie ze znajomymi. To był okres pomiędzy młodzieńczą niezniszczalnością pełną wiary, że wszystko jest możliwe, a okresem "prawdziwej" dorosłości i rozpoczęciem mojej pierwszej pracy na etacie. Mieszkanie wynajmowane przez K. i jego znajomych było mieszkaniem otwartym – przewijało się przez nie wiele osób. Część po kilku godzinach wychodziła, część zostawała na dłużej. Kuchnia była miejscem spotkań. Ktoś przyniósł stół z piłkarzykami, więc rozgrywane były wciąż mecze. To wszystko było dla nas wtedy normalne i naturalne, ale bardzo powoli pojawiały się między mną i K. rozmowy pełne planów: żeby znaleźć coś tylko we dwoje. Żeby mieć większy komfort życia, więcej spokoju.

Żeby być razem.


W końcu tak się stało. A ja zaczęłam doceniać domowe chwile: uczyłam się gotować i piec i choć nie byłam w tym zbyt dobra, to jednak sprawiało mi to przyjemność. W końcu zamiast wychodzić, zaczęliśmy spędzać czas we dwoje, albo zapraszać do siebie innych. Przygotowywaliśmy dla gości jedzenie: w kuchni pachniało przyprawami i pieczywem, grało radio, panował przyjemny, kuchenny bałagan, a my czuliśmy się dobrze. W końcu staliśmy się tą właśnie mało rozrywkową (w oczach innych) i domową parą. Może trochę nudną?


A więc… tak, nasze tegoroczne lato nie było zbyt intensywne.


Smakowało domowym pieczywem – bułkami z ziołami i chlebem z cebulką, porem, kurkami smażonymi na maśle, kawą i pomidorami. Kończący się weekend smakował szarlotką z cynamonem.

Brzmiało muzyką Abakus, Carbon Based Lifeforms i dźwiękami do samochodu, gdzie na zmianę można usłyszeć Man of No Ego z wplecionymi wykładami Alana Wattsa i szarpiące Prodigy.

Układało się w słowa zawarte w opowiadaniach Tove Jannson „Wiadomość”, ale też słowa ze zbioru opowiadań skandynawskich autorów „Skandynawskie lato”, słowa w opisie latarni morskich w „Świetle na krańcach świata” i te z reportażu o Norwegii, jako państwie (nad)opiekuńczym. Książkowo lato było więc jak najbardziej skandynawsko-morskie.


---

W lipcu odbyliśmy daleką podróż na drugi kraniec Polski, bo w okolice samego Szczecina.

Spontaniczna decyzja, ale nie mogła być inna, bo oto pojawił się w tamtej okolicy DOM (w poprzednim, czerwcowym poście pisałam o poszukiwaniu domu na północy - jeśli jesteście ciekawi, zapraszam do poczytania). Spakowaliśmy więc to, co najpotrzebniejsze i ruszyliśmy w długą, wyczerpującą podróż z naszego Dzikiego Wschodu. Dopiero na miejscu zobaczyliśmy to, czego nie widzieliśmy na zdjęciach.

Pudło.

Ale przynajmniej do naszego ułożonego, spokojnego życia wkradła się spontaniczna wyprawa.


Po krótkim, niespokojnym śnie na niewygodnym łóżku, zapakowaliśmy do plecaków to, co wypakowaliśmy z nich poprzedniego wieczora i ruszyliśmy zwiedzić okolicę. Chcieliśmy przekonać się, czy czujemy się w tej okolicy dobrze i czy rozważać ją przy dalszych poszukiwaniach naszego miejsca na Ziemi.


Był parny, lipcowy dzień. Zatrzymaliśmy samochód na suchej, spalonej słońcem trawie na wyspie Wolin i ruszyliśmy obejrzeć widok, który rozpościerał się z Grodziska w Lubinie.

To chyba mój ulubiony obrazek z tego lata: kormorany siedzące na poskręcanym drzewie tam, gdzie wyspa znikała w wodzie. Myślałam o magii tego miejsca, odganiając się jednocześnie od owadów, które ospale unosiły się w upale. Wszystko było zamglone, niewyraźne i wyblakłe. Trwał jeden z najgorętszych dni tego lata. Włosy przyklejały mi się do czoła, na spieczoną skórę wychodziła wilgoć. Staliśmy, zapatrzeni na ten całkowicie inny od naszego świat. Patrzyłam na mężczyznę, który w dole, nisko pod nami sunął na desce po całkowicie gładkiej wodzie. Patrzyłam na ptaki przelatujące nad tą wodą. Patrzyłam na to wszystko, w czym pokładałam nadzieje, że poczuję, iż jest moje, a ono takie wcale nie chciało być.

To nie to. To nie tu – powiedziałam do K.

To nie tu – przytaknął.


Wolin, upalny, lipcowy dzień.


Wracaliśmy do domu, sunąc wzdłuż wybrzeża, odbijając od morza dopiero w Kołobrzegu. Byliśmy zmęczeni i zawiedzeni, a jednocześnie nie żałowaliśmy tej szalonej, krótkiej wyprawy, bo pozwoliła nam przekonać się, czego nie szukamy, gdzie jednak nie chcemy być.

Nic na siłę.


---

Potem pojawiło się u nas to, od czego uciekaliśmy długi czas i uciekanie szło nam naprawdę nieźle.

Do czasu.

Pewnego dnia kilka razy odkaszlnęłam. Cholerna klimatyzacja w samochodzie, jeździ się miło, ale przeziębienie gwarantowane, kiedy z chłodu wychodzi się na ten koszmarny upał. Następnego poranka obudziłam się z kacem, którego nie miało prawa być. Winę za złe samopoczucie zrzuciłam na intensywny tydzień, na małą ilość snu i na to, że w końcu zbuntował mi się organizm, który potrzebuje regeneracji. Jakaś niewidzialna ręka przyciskała mi głowę do poduszki i przymykała powieki. Wstawanie do łazienki stało się wyzwaniem, a banalne, codzienne czynności musiałam przerywać, bo nie byłam w stanie ich wykonywać. Kiedy w nocy obudził mnie ostry ból głowy wiedziałam już, że nie jest dobrze. Następny poranek przyniósł dwie kreski na plastikowej płytce testu. Covid przyszedł i do nas. Dałam sobie jakoś radę z ciągłym zmęczeniem i jedzeniem posiłków na pół gwizdka, ale kiedy pewnego dnia zdałam sobie sprawę z tego, że nie czuję zapachu płynu do płukania, poczułam się naprawdę średnio.

I dziś myślę, że to chyba najbardziej mnie psychicznie obciążyło w całej tej sytuacji. Zniknął węch, przyjemne zawsze zapachy stały się drażniące, bolała od nich głowa i w ogóle nie przypominały tego, jak je pamiętałam. Potem zniknął smak: jedzenie stało się koniecznością, a to, co zazwyczaj smaczne, teraz było tylko miękkie, twarde albo płynne.


O il utrata smaku była dla mnie czymś, z czym w miarę dobrze sobie poradziłam, o tyle utrata węchu bardzo mnie zmęczyła. Przecież wącham wszystko, bo i wszystko pachnie: powietrze o poranku i noc, zapach ognisk i zapach maciejki, kawa i cytryna wyciskana do wody, i nowa książka i ta stara też, tylko, że kurzem, i deszcz i ziemia po tym właśnie deszczu i każdy słoiczek i buteleczka z kosmetykiem, którymi tak lubię się otaczać. Nagle świat stał się płaski i papierowy, całkowicie bez wyrazu. Czułam, że coś mnie omija, czułam odrealnienie, oderwanie od rzeczywistości. Nie potrafiłam odnaleźć się w takim świecie.


Kiedy przyszedł sierpień, nieproszony gość podnoszący temperaturę wciąż z nami był (choć łudziłam się, że jakimś cudem będzie inaczej, to dopadł też K.). Ale w końcu minął. I wtedy sierpień ukazał się w pełnej krasie.


---

Pewnego poranka zatrzymałam się w korytarzu, między łazienką a kuchnią. Nasłuchiwałam.

Cisza.

Czy na pewno?

Tak.

Świst ustał. Czy tego ranka? A może poprzedniego? Nie wiem. Na pewno niedawno jeszcze był. Jerzyki dopiero co ścigały się po niebie z piskiem i świstem. Trwał nieustanny gwar, do którego łatwo się przyzwyczaić i z którym człowiek jakoś tak naturalnie się lubi. Ale teraz go nie było.

Odleciały.

Ach, sierpień!


Przyjrzałam mu się dokładniej. Zieleń straciła na intensywności, zaczęła wpadać w odcień oliwki. Promienie słoneczne rzucane były pod nieco innym kątem. Wszystko jakoś bardziej błyszczało, niebo miało inny kolor.


Ach, sierpień!


Nad magią i pięknem sierpnia mogłabym pisać długo, zresztą pisałam o tej magii już na początku. Ale mogłabym powtarzać się i powtarzać... Powtarzać o tych coraz dłuższych i kojących wieczorach, o świerszczach, grających wieczorne koncerty, o spokoju i kołysaniu sierpniowych nocy, o zapachu dymu, który zaczyna nieść się znad łąk.


Któregoś razu odwiedziliśmy rodziców na wsi, tam gdzie mają postawiony niewielki dom i gdzie znikają między wiosną, a jesienią. Dom postawiony jest na niewielkiej działce, na której kiedyś stała mała chatka nazywana Chałupką. Działkę odwiedzało się co sobotę. W Chałupce nie mieściło się wiele rzeczy - z tego, co pamiętam były tam dwa łóżka i stół. Chałupka nie była zbyt gościnnym miejscem (niestety, upodobały sobie ją za dom polne myszy), więc najczęściej wynosiło się z niej to, co akurat było potrzebne i prowadziło się życie na zewnątrz. Na zewnątrz natomiast była prawdziwa wieś. Pisząc "prawdziwa" mam na myśli łąki i pola, dziesiątki krzaków porzeczek, stare jabłonie, niedalekie stawy, nad którymi unosiła się mgła, pasące się krowy i utrudniony dojazd, zwłaszcza w złą pogodę. Do wsi, w której stała Chałupka (poźniej rozebrana i zamieniona na niewielki, letni dom, który stoi do dziś) jechało się szosą, a przy krzyżu ustrojonym kwiatami należało wjechać w kręty Gościniec. Gościńcem tym jechało się jeszcze przez jakiś czas, unosząc kurz spod kół samochodu, a później trzeba było wypatrywać jeszcze innej drogi, ukrytej w trawie, biegnącej prostopadle do Gościńca. Droga ta prowadziła na działkę. W kwestii dojazdu nic się pod tym kątem nie zmieniło, wciąż jest szosa, krzyż, gościniec i droga ukryta w trawie, a na wieś jeździłam od zawsze, czyli od trzydziestu kilku lat. Dojazd odkąd pamiętam wyglądał właśnie tak.


Dawniej, jako dziecko nudziłam się na wsi strasznie, z czasem - zaczęło mnie to miejsce szczerze zachwycać i wzruszać. Może mam miłość do tej właśnie wsi w genach, skoro związane z nią były poprzednie pokolenia mojej rodziny.


Znikamy czasem z K. w tej właśnie wsi. Rozczulają mnie stare drzewa, rozczula ogród i prostota, o którą trudno w mieście.

Weźcie sobie trochę papierówek – powiedziała Mama w któryś sierpniowy dzień, kiedy pojechaliśmy na wieś w odwiedziny i zrzuciła nam grabiami jabłka pod nogi. – I trochę małych pomidorków, tych żółtych.

Ostrożnie stawiałam kroki, stojąc w grządkach, żeby nie zgnieść wciąż pulsującego tam życia. Drobne pomidorki pachniały tak, że miało się ochotę jeść je prosto z miski, bez mycia.

Wpadniemy na jesieni po pigwę na sok – zapowiedziałam, zaglądając między liście pigwowca. Owoce już tam były, zielono-żółte, krągłe i urocze. Już niedługo i będzie można ze zerwać, zasypać cukrem.

Oczywiście.


Czy może być coś przyjemniejszego, niż podróż samochodem, krętym Gościńcem i wąchanie pomidorów i jabłek z ogrodu? Pewnie może. Ale na tamtą chwilę to był mój mały stan całkowitego spełnienia.

Sierpniowe dobroci. Zamienione m.in. w leczo i szarlotkę.

Sierpniowe niebo.


Przyniósł też tegoroczny sierpień sporo chęci do działania ilustracyjnie i graficznie.

Lipiec upłynął mi pod znakiem tworzenia ilustracji do kolejnego, językowego, podręcznikowego projektu. Sierpień z kolei poświęciłam na skład drugiej części wydanych w 2019 r. "Lekcji z polskiego" - podręcznika do nauki języka polskiego dla dzieci i młodzieży z Wielkiej Brytanii. Ale w międzyczasie tworzyły się też inne rzeczy.


Pewnego dnia, siedząc przy komputerze zajrzałam do folderu, w którym trzymałam bajkę napisaną na biedronkowy konkurs „Piórko” (kto nie wie, o co chodzi z „Piórkiem” tego zachęcam do wyguglowania informacji, a tutaj tylko napiszę, że jest to konkurs organizowany przez sieć sklepów "Biedronka". Ta co roku organizuje konkurs dla młodych i debiutujących pisarzy i ilustratorów: w pierwszym etapie nadsyłane są bajki dla dzieci, w drugim - ilustratorzy walczą o zilustrowanie wygranego tekstu. Do wygrania: trochę sławy, sporo pieniędzy i pięknie wydana książka).


Przygodę z konkursem zaczynałam kilka lat temu od wykonywania ilustracji. Później okazało się, że nie mogę tego robić, bo moje prace zaczęły pojawiać się w różnych wydawnictwach książkowych, a więc, zgodnie z regulaminem, nie jestem już debiutantem. Mogłam jednak pisać i brać udział w etapie pierwszym.

Pierwszą bajkę wysłałam na konkurs w 2019, ale to kolejny rok przyniósł gęsią skórkę, bo w odpowiedzi na przesłany na konkurs tekst, który zatytułowałam „Wietrzyk” dostałam odpowiedź, że przechodzę do kolejnego etapu - finałowej pięćdziesiątki, której teksty ma przeczytać profesjonalne jury.

Mail był dla mnie zaskoczeniem i ogromnym wyróżnieniem, bo biorąc pod uwagę fakt, że co roku na konkurs napływają tysiące tekstów, dostanie się dalej uświadamia, że to, co się robi do szuflady nie jest może aż tak głupie i ma sens, choćby malutki. Na mailu o kolejnym etapie jednak się skończyło. Trochę sławy, sporo pieniędzy i pięknie wydana książka pozostały w sferze nieśmiałych marzeń.

Myślę, że powinnaś kiedyś sama to zilustrować i wydać – powiedział K. kiedy ogłosiłam mu informację o porażce w konkursie.

Ale czy to ma sens? Czy ten tekst nie jest zbyt trywialny? Czy ktokolwiek będzie chciał to przeczytać? – zarzuciłam go pytaniami, bo uznałam, że to strasznie ryzykowne, żeby wpychać się do świata bajek pisanych nie mając w tym doświadczenia, ani nie mogąc pochwalić się żadnym małym sukcesem, który sprawiłby, że ktoś chciałby daną książkę przeczytać.

K. Odparł, że jego zdaniem sens jest i trzeba spróbować, ale widząc moje niezdecydowanie dał sobie spokój z namawianiem.

Ostatecznie wrzuciłam bajkę do jakiegoś zakurzonego folderu na komputerze, a ta przesiedziała tam przez przez rok, aż do kolejnej edycji konkursu. Wtedy przeczytałam ją raz jeszcze, poprawiłam to i owo i wysłałam ponownie. A w kolejnym roku znowu. I robiłam tak trzy lata pod rząd, za każdym razem otrzymując maila z informacją, że przechodzę do finałowej pięćdziesiątki. Miałam swój własny, mały sukces.

Który w sumie nic mi nie dawał, oprócz poprawy samopoczucia.

Raczej krótkotrwałej.

K., znowu nie wygrałam – powiedziałam K. w tym roku, a on po raz kolejny powiedział to, co powtarzał od 2020.

A ja nie odpowiedziałam nic, tylko westchnęłam i znów ukryłam tekst w zakurzonym folderze nie planując wrócić do niego wcześniej, jak przyszłej wiosny.

Pa-pa, Wietrzyku”.


I właśnie wtedy, pewnego sierpniowego dnia, kiedy siedziałam przy komputerze, zajrzałam do folderu z bajką. Rzuciłam okiem na tekst. A później, trochę pod wpływem impulsu, otworzyłam program do składu tekstu, ustawiłam format: 25 cm na 25 cm, no bo w sumie czemu nie. Wlałam tekst bajki. Ustawiłam sobie makietę, na której zaznaczyłam miejsca na ilustracje. Cała masa rozkładówek. Nie szkodzi, rozkładówki ładnie wyglądają.

Siadłam do rysowania i...

Co rysujesz? – K. Zajrzał mi przez ramię.

Ilustrację do bajki.

Do jakiej?

Do „Wietrzyka”.

O...!


I tak sierpień przyniósł początek pracy nad składem i ilustracjami do własnej książki.

"Wietrzyk".

Nie wiem, czy jest to historia, po którą ktokolwiek będzie chciał kiedykolwiek sięgnąć, ale nie znajdę odpowiedzi na to pytanie jeśli nie przełożę jej na obrazy i nie pozwolę jej tak prawdziwie istnieć.

Szkoda by było się nie przekonać.

"Wietrzyk" - ilustracja na stronę tytułową do mojej autorskiej bajki...


... a tu już ilustracja, która nie powstała do żadnej historii (ale kto wie, może kiedyś stworzę opowieść o chłopcu i latarni morskiej?) i jest ilustracją na użytek własny. "Idzie sztorm".


Już jakiś czas temu zauważyłam, że sierpień przynosi mi inspirację do tworzenia. Ta zostaje później ze mną przez całą jesień i zimę, aż do wiosny. Kiedy życie się budzi, a dni wydłużają, ja zapadam w dziwny letarg - już mi nie wychodzą te wszystkie pisane historie. Już mniej mam notatek w notatniku. Już mi nie pasuje czekać do późna, aż się ściemni, żeby rozsiąść się z książką, ilustratorskim tabletem albo laptopem w kuchni, przy ciepłym świetle lampy. Kiedy przyroda ożywa, ja sama trochę ze swoją działalnością zasypiam. Budzi mnie dopiero nagła cisza za oknem. Wcześniej nadchodzący wieczór. Zapach dymu z ognisk.

Dlatego tak dobrze jest mi w tym momencie, który nastał.

"Muminek zawsze najbardziej lubił ostatnie tygodnie lata, ale nigdy dokładnie nie wiedział dlaczego."

Muminku, ja wiem, dlaczego tak lubię ten czas. Może patrzysz na ostatnie tygodnie lata tak samo, jak ja, tylko jeszcze o tym nie wiesz?

---

Kończy się właśnie ostatni weekend sierpnia. Jak najbardziej piękny. Pożegnał się ostatnimi (jak sądzę) upałami. Nie przepadam za nimi co prawda, jednak te były dla mnie przyjemne. Może dlatego, że ostatnie? Może dlatego, że idąc na samotny sobotni spacer, sam na sam ze swoimi myślami, mogłam po prostu być i doświadczać, jak słońce grzeje mi ramiona i kark, głaszcze skórę i całuje włosy? Może dlatego, że wiedziałam, że tego ciepła będzie już coraz mniej, więc dobrze jest się nim nasycić do szpiku kości?

Szłam bez celu, noga za nogą. Tam, gdzie było mi wygodnie i gdzie niosły mnie nogi. Długa, zwiewna, letnia sukienka powiewała. Ulice miasta były puste i spokojne, jakby wszyscy zmówili się, że ten pożegnalny weekend spędzą na powietrzu, daleko, byle nie w murach. W tych, którzy zostali nie było pośpiechu i nerwowości.

Było tak, jak być powinno.

Wróciwszy do domu, zjadłam kawałek upieczonej wcześniej szarlotki.

 
 
 

Comments


© 2024 by VIOLET STUDJO

bottom of page