top of page

Kiedy tracisz coś, czego jeszcze nie miałeś

  • violetstudjo
  • 14 cze 2022
  • 6 minut(y) czytania

Nie blogowałam od dwóch (!) lat i szczerze mówiąc zapomniałam już, ile czasu trzeba poświęcić na to, żeby zebrać myśli, ułożyć je w słowa i zapisać. Pamiętam, jak wiele razy siadałam do pisania wcześnie, a gdy stawiałam kropkę zamykającą ostatnie zdanie za oknem panowała noc. Dziś pewnie też spędzę kilka godzin na pisaniu ale nie przeraża mnie to, przeciwnie: wydaje mi się, że za tym tęskniłam, tylko im dłuższy czas dzielił mnie od ostatniego posta, tym ciężej było mi zabrać się za pisanie następnego. Jedyne co, to myślę, że bloga najchętniej przeniosłabym w inne miejsce, bo Wixa od tylu lat nie potrafię rozgryźć i zbudować strony tak, by miała ręce i nogi, a teraz zastanawiam się, dlaczego na blogu ze wszystkich postów poznikały daty, które przecież były na swoim miejscu, kiedy pisałam tutaj ostatnio... Nie potrafię znaleźć odpowiedzi, więc zrobię to, co robię zawsze w pamiętnikach i notatnikach, czyli wpiszę datę ręcznie.


Wtorek, 14 czerwca 2022.


Od ostatniego wpisu, w którym pisałam o pogoni na kometą minęły dwa lata. Kiedy podziwialiśmy z K. błękitną smugę na niebie nie byliśmy jeszcze małżeństwem i w zasadzie nawet nie planowaliśmy w najbliższym czasie nim zostać. A jednak, dwa miesiące później stojąc na wprost urzędniczki włożyliśmy sobie na palce obrączki, a później wsiedliśmy do samochodu i wróciliśmy do mieszkania wznieść toast. Wzlotów, opadań, zawirowań i chwil spokoju było oczywiście w czasie tych dwóch lat znacznie więcej, ale pewnie gdybym miała przez nie przejść na blogu i starać się je opisać, to musiałabym spędzić przed monitorem znacznie więcej czasu, nie mając nawet pewności, czy komukolwiek będzie się to wszystko chciało czytać.


---

Tegoroczny czerwiec powitaliśmy nad Bałtykiem, gdzie uciekamy często, chętnie i w zasadzie tylko na jesieni. Argumenty, że jesień nad Bałtykiem jest depresyjna, dni są krótkie i jest zimno absolutnie do nas nie trafiają, bo jesienny Bałtyk jest dla nas Bałtykiem idealnym. Wzburzonym, wietrznym, groźnym, humorzastym, zimnym, nieprzystępnym. Wypełzająca na wydmy popołudniowa ciemność jest miękka i bezpieczna, a późno rozpoczynający się dzień umożliwia witanie się ze słońcem na plaży. Jesienią obserwujemy kormorany i biegusy, nad naszymi głowami krążą wrzaskliwe mewy, plaże są puste i głośnie od huku fal, a morze wyrzuca coraz to nowe skarby - białe, kremowe i w postaci bursztynu. Na jesieni ładujemy nad Bałtykiem baterie, bierzemy głębokie wdechy i ekscytujemy się mocno, kiedy zapowiadany jest sztorm. Po szarej plaży przemykamy natomiast w jaskrawożółtych sztormiakach - identycznych, a jedynie w różnych rozmiarach. W tym roku postanowiliśmy jednak uciec nad morze późną wiosną i podzielić wyjazd na dwa etapy: pierwszy miał być tylko nasz, a drugi spędzony w grupie czteroosobowej.


Czy baterie udało się naładować? I tak, i nie. Z jednej strony miałam wrażenie, że nad morzem spędziliśmy bardzo dużo czasu, a z drugiej byłam na prawdziwej huśtawce jeśli chodzi o emocje i nie potrafiłam przepracować nagromadzonego we mnie w czasie wyjazdu żalu.

Pusta plaża w Kuźnicy i trampki w kolorach morza.

K. i żółty sztormiak.

---

Było w nas przeświadczenie, że ten wyjazd jest przełomowy. Mieliśmy prawo tak sądzić.

Któregoś dnia, na samym początku naszego pobytu na ukochanym wąskim pasie ziemi między Zatoką a Otwartym Morzem, przeglądając w internecie ogłoszenia z działu z nieruchomościami, znaleźliśmy jedno, które nas zainteresowało. Towarzyszyło mu trochę rozmazane zdjęcie drzewa. Drzewo rosło obok domu w małej, nadmorskiej wiosce, trzy godziny jazdy od miejsca, w którym się zatrzymaliśmy. Wiedzieliśmy, co to za wioska, bo kilka miesięcy wcześniej we wsi po sąsiedzku ktoś wystawił na sprzedaż drewniany dom, w którym z miejsca się zakochaliśmy i o który chcieliśmy zawalczyć, ale ktoś nas w tym ubiegł.

Trzy godziny w samochodzie minęły szybko.

Przekroczyliśmy próg domu o dużych oknach. Nieidealnego, ale ideały są nudne.


---

Wizualizowałam swój własny ogród, widziałam psa, którego jeszcze nie mamy, ale dla którego wybraliśmy już dawno temu imię. Planowałam, na której ścianie położę tę ciemną, roślinną tapetę i biłam się z myślami, czy nie zmienić jej na tapetę morską, na której kłębią się spienione fale. Miałam już upatrzone kąty, w których miały stać ciepłe lampy-kule i duże donice z roślinami. Myślałam nawet o tym, że w sumie fajnie byłoby kupić sobie ukulele i nauczyć się na nim grać i tak sobie grywać o zachodach słońca, na piętrze, patrząc jak słońce odbija się w tafli pobliskiego jeziora, które z kolei łączy się z wodami Bałtyku. To wszystko było tak namacalne, jak jeszcze nigdy wcześniej. Ale miało prawo takie być, a my mieliśmy prawo rozmyślać i snuć plany po tym, jak w tym domu spędziliśmy kilka długich godzin i opiliśmy się herbaty.

Mieliśmy prawo przytulać się później mocno na plaży i szeptać sobie do ucha, że to chyba już, chyba już, to chyba naprawdę już.

Wszystko nagle jednak prysło. Zawiał wiatr i zdmuchnął plany tak, jak zdmuchuje z wody zatoki morską piankę, która toczy się jeszcze kilka chwil po mokrym piasku, by ostatecznie się rozpaść. Choć kilka dni wcześniej towarzyszyła nam euforia, teraz pojawił się niepokój i myśl, że coś jest nie w porządku. I choć dobrze się stało, bo mogliśmy popełnić błąd, to było mi żal tych dużych okien, przestrzeni, w którą bardzo chciałam włożyć pracę, czas i serce. Tych kwiatów, które jeszcze nie wyrosły w ogrodzie i tych chlebów, które dopiero miały się upiec w dużej, otwartej, starej kuchni. Tych nieprzespanych nocy, kiedy można byłoby oglądać gwiazdy i tych poranków spędzonych na plaży, na którą można byłoby dojechać rowerem.


Jechaliśmy samochodem, zostawiwszy to wszystko za sobą, a mnie nagle zachciało się strasznie płakać i rozpłakałam się, ukrywając twarz w dłoniach. Poczułam na nodze ciepłą dłoń K., który wie, kiedy mówić, a kiedy milczeć. Nie wiem, jak to robi.


---

Później był wieczór, siedzenie w Zatoce do późna. Ściemniło się, nikogo nie było, zaczęliśmy tańczyć jakiś niezidentyfikowany taniec. A potem ruszyliśmy nad otwarte morze.

Stałam nad wodą, w ciemności, słuchając szumu fal. W oddali migało światło latarni morskiej na Rozewiu.

- Zabierz mi te złe myśli i ten żal, zabierz. - rozmawiałam w myślach z Bałtykiem i patrzyłam to na wodę, to na niebo, które, choć była już późna noc, wciąż rozświetlone było pomarańczową łuną niewidocznego już słońca.

A Bałtyk te myśli zabierał, fale przetaczały się w moją stronę z szumem, a potem cofały się, a ja miałam wrażenie, że z każdym cofnięciem pozbywam się jakiegoś ciężaru i ten ciężar idzie do morza, głęboko, głęboko... Oczy miałam mokre, ale latarnia morska wciąż do mnie mrugała.

Błysk, błysk, błysk...


---

Ci z Was, którzy czytują moje facebookowe posty wiedzą pewnie, że wraz z K. od długiego czasu poszukujemy domu, który czeka na nas gdzieś w polach. Pisząc nazywam go najczęściej Chatką Na Kurzej Łapce, bo w mojej wyobraźni jest to dom wśród przyrody, nieidealny, może trochę samotny i w jakiś sposób magiczny - za sprawą dużej, nienowoczesnej kuchni, sielskiego klimatu i spokoju, który w nim panuje. Długi czas rozglądaliśmy się za domem tutaj, na naszym Dzikim Wschodzie, skupiając się na zmianę na jego północnej, lub południowej części. Pamiętam jak kiedyś, kiedy rozpoczęliśmy nasze wspólne podróże nad Bałtyk, K. zapytał mnie: "A może tak naprawdę chciałabyś mieszkać nad morzem?" bo widział moje łzy, kiedy mieliśmy wracać. Przez jakiś czas myślałam, że może to pytanie ma sens, ale później uznałam, że wystarczą mi te krótkie, coroczne spotkania z wietrzną Północą.


Wiele razy spacerowaliśmy gościńcami i K. zadawał mi pytanie:

- To jak myślisz: tutaj, czy tam?

Początkowo odpowiadałam, że nie wiem, a wizja domu jest przecież i tak bardzo odległa, więc po co sobie zaprzątać głowę. Później odpowiadałam, że wybierzmy Wschód, bo ma w sobie jakąś dziką magię. Zaczęliśmy więc rozglądać się za naszą Chatką, byliśmy raz bliżej, a raz dalej, jeździliśmy tu i tam, czasem spotykaliśmy się z ludźmi, wyglądaliśmy przez okna i zaglądaliśmy na strychy, a czasami krążyliśmy tylko wokół domów przyglądając się drzewom i ogrodom. Robiliśmy zdjęcia, a później wracaliśmy do niewielkiego mieszkania w bloku i siadaliśmy do rozmów. Analizowaliśmy wady i zalety domów i ogrodów, kwestię bliskości lub oddalenia od sąsiadów i ilości otaczających domy lasów, pól i rzek.

Wymarzonej Chatki nigdzie jednak nie było, choć ogłoszenia się pojawiały. I choć byliśmy z tego powodu źli i sfrustrowani, to dziś myślę, że to dobrze, że nic się nie znalazło.


Jakiś czas temu coś się zmieniło. Przestaliśmy brać Wschód pod uwagę. Nagle mignęła mi przed oczami jakaś wizja życia tutaj, nagle coś się we mnie obudziło, nagle, przez ułamek sekundy pomyślałam, czego naprawdę chcę, a czego nie chcę. I powiedziałam do K:

- Tam. Szukajmy tam.

I choć głosy wokół nas były różne, to część nam wtórowała:

"Tam, tam. Szukajcie tam."

"Widzę was tam."

Zaczęliśmy więc szukać TAM. I myśleliśmy, że teraz, późną wiosną TAM stanie się naprawdę nasze.

Mieliśmy prawo tak myśleć.

Ale może to jeszcze nie ten czas. Może to miała nie być nasza Chatka, a ja nie miałabym czasu na naukę gry na ukulele. Albo może ziemia nie ta i miałabym problemy z prowadzeniem ogrodu.


---

Wróciliśmy znad Bałtyku. Wróciłam do pracy, odpisałam na zaległe maile. Siadłam do zupełnie nowych, innych niż zazwyczaj ilustracji.

Może bez tego wszystkiego nie zaczęłabym nad nimi pracować?

Ilustracje (niedokończone), bez tytułu.


Kończę pisać. Wiedziałam, że to będą długie godziny i spodziewałam się, że mój pierwszy post po przerwie będzie napisany dość chaotycznie. Ale może to dobry wstęp do kolejnych, bardziej zorganizowanych wpisów? Takich, w których napiszę nieco więcej o minionej wystawie ilustracji, albo książkach, które teraz czytam. Albo o morzu wiosną i jesienią. Bez analizowania, że TAM wciąż jest dość odległe.


Stawiam ostatnią kropkę. Ściemnia się.

 
 
 

Comments


© 2024 by VIOLET STUDJO

bottom of page