top of page

Złap słońce

  • violetstudjo
  • 20 kwi 2019
  • 5 minut(y) czytania

Należę do grona osób niezdecydowanych.

- Gdzie pojedziemy?

- No nie wiem. Może tu, może tam. Może ty zadecyduj.

- Skręcić w prawo czy w lewo?

- Hmmm... W prawo. Albo nie, w lewo. Albo w prawo. Albo... skręcaj gdzie uważasz.

- Zjemy pizzę z kukurydzą?

- Może... Albo może nie. Może zamiast tego z pesto. Albo bez pesto. Dodaj kukurydzę. Chociaż... A jaką ty byś zjadł?

- Co będziesz robiła?

- Skończę ilustrację. Albo nie, bo jeszcze sporo czasu. To pomaluję. Albo nie, bo nie mam weny. Może posprzątam. Chociaż nie, może jutro... Już wiem! Poczytam. Ale... co bym poczytała?

W końcu:

- Gdzie kiedyś zamieszkamy?

- Z jednej strony miło byłoby tutaj. Ale z drugiej strony może jednak tam. Chociaż jeśli zamieszkamy tam, to może się okazać, że będziemy mieć za daleko tutaj, a jeśli wyjedziemy tam, hen hen, to już w ogóle będzie daleko wszędzie. Więc może się zastanowimy następnym razem...?

I tak się zastanawiam nad tym gdzie pojechać, gdzie skręcić, co zjeść, co poczytać i gdzie zamieszkać tygodniami, miesiącami, latami. A później przychodzi nagła świadomość, że żadna z decyzji nie została podjęta i albo coś stało się samo, albo ktoś zadecydował za mnie.

Należę do grona osób szybko wpadających w złość.

Kawa się rozsypała, zlew przeciekł, odkurzacz się zapchał, ręczniki papierowe skończyły się w nieodpowiedniej chwili, wróbel perfidnie zostawił kropkę na balkonie po tym, jak go wymopowałam na święta. Balkon, nie wróbla. Wszystko nagle rośnie, aż staje się wielkim problemem, który mnie przytłacza, a ja nadymam się jak balon i na końcu wybucham i najlepiej niech nikt się do mnie wtedy nie odzywa. Powiesiłabym sobie na czole tabliczkę z napisem "nie podchodzić" ale nie mam jak jej przyczepić, poza tym pewnie długo zastanawiałabym się czy lepiej ją przyczepić na sznurku czy doczepić na klej.

Należę do grona osób, które wiecznie się czymś martwią.

Martwię się w zasadzie cały czas i martwię się od zawsze. Kiedyś martwiłam się rzeczami, które dziś wydają mi się błahe, teraz martwię się takimi, które wydają się być dość duże i istotne.

Martwię się tym, że czas leci, a ja nie umiem go zatrzymać.

Martwię się tym, że on leci, a ja wciąż nie podjęłam wielu istotnych decyzji (patrz: Należę do grona osób niezdecydowanych).

Martwię się tym, że pracy mam za mało albo za dużo.

Martwię się tym, że komuś stanie się coś.

Martwię się tym, że coś stanie się mnie.

W końcu martwię się tym, że się martwię.

I biegnę przed siebie z głową wypchaną tym toksycznym myśleniem i jeszcze bardziej się złoszczę, jeszcze bardziej się martwię i jeszcze bardziej nie wiem, w którym kierunku powinnam biec, więc biegnę na oślep.

Aż w końcu zatrzymuję się, zwieszam głowę, zaciskam powieki.

Dość.

Sobota.

Czyli już prawie Święta. Chciałabym powiedzieć, że mam dzięki temu więcej czasu na myślenie i stąd to dzisiejsze pisanie, ale nie byłaby to do końca prawda, bo pracy miałam przed Świętami po czoło i nie miałam wiele czasu na analizowanie, myślenie i zastanawianie się.

Po prostu - świadomość tego, że towarzyszy mi toksyczne myślenie (Niezdecydowanie + Złość + Zamartwianie się) zaczęła mnie w ostatnim czasie uwierać jakoś bardziej.

Ta świadomość dała o sobie mocno znać w poniedziałek, kiedy Święta wydawały mi się jeszcze bardzo odległe i kiedy z różnych przyczyn mój humor stał się zły do granic absurdu i poprawił się dopiero wieczorem. Pod koniec dnia zapakowaliśmy się z K. do samochodu (bez aparatów i statywu - dziwne) i pojechaliśmy na wycieczkę, po drodze zatrzymując się w sklepie w niewielkim miasteczku, żeby kupić torebkę cukierków na wagę i wepchnąć je w siebie jeszcze w samochodzie.

I może w poniedziałek zaczęłam zwracać większą uwagę na toksyczność towarzyszącego mi w ostatnim czasie myślenia. I zaczęłam czuć się z tym bardzo niewygodnie, bo w mojej głowie zaczęła rodzić się świadomość, że toksyczność ta nie posiada żadnej konkretnej przyczyny i wynika z jakichś bezsensownych przyzwyczajeń i skłonności do skupiania się na negatywach, które, na dobrą sprawę, nie istnieją.

Ktoś mi powie, że pogoda jest ładna - odpowiem, że i tak nie mam czasu iść na spacer.

Ktoś mi powie, że przyszła wiosna i można założyć wiosenną kurtkę - odpowiem, że od mojej kurtki odpadł guzik i się zgubił.

Dość.

Balansuję, trochę niezgrabnie (inaczej nie umiem), na granicy stanów spełnienia, o których pisałam tutaj i toksycznego myślenia, o którym piszę dziś.

Pytają mnie:

- Jak chcesz żyć?

A ja im mówię jak - że tak, jak teraz, w wolnym zawodzie, z dala od zgiełku, tam, gdzie ciemno i gdzie rechoczą żaby, gdzie w lesie mieszka Leszy, a w stawach rusałki i gdzie się siedzi na trawie i słucha śpiewu kosa, a słońce kładzie na łąkach wieczorami długie cienie. Roztaczam wizję świetlistych kul rozciągniętych między drzewami i miękkich ciem, które się od tych kul odbijają. I wtedy, kiedy wydaje mi się, że stan spełnienia jest już bardzo blisko, toksyczne myśli przystępują do ataku:

- A gdzie to będzie dokładnie? I kiedy?

I wtedy wpadam w popłoch, bo nie wiem. I znów zacznę się zastanawiać, nie dojdę do żadnej sensownej odpowiedzi, więc bardzo się zdenerwuję, a na końcu moja złość przekształci się w zmartwienie, że znowu nie podjęłam żadnej decyzji.

A toksyczne myśli będą bardzo zadowolone, bo oto znowu wygrały. Tak nie może być.

Jeśli mogę sobie czegoś świątecznie życzyć (nie wiem, czy mogę bo nie wiem, czy składanie życzeń samemu sobie się liczy) to tego, żebym mogła raz na zawsze wyzbyć się bezsensownej tendencji do skupiania się na tym, że odpadł mi guzik od wiosennej kurtki. I zamiast tego cieszyć się, że w końcu jest powód, by tę wiosenną kurtkę założyć.

Jeśli mogę sobie czegoś życzyć to tego, żebym nauczyła się nie zwracać uwagi na pojawiające się w mojej głowie pytania typu gdzie i kiedy, tylko skupiła się na tym, że szczęśliwie mogę to wszystko w ogóle planować.

Życzę sobie w końcu, żeby świadomość toksycznego myślenia, która pojawiła się w tym tygodniu była już połową sukcesu. Bo jak wiesz z kim walczysz, to łatwiej ci go pokonać.

W świąteczne dni życzenia powinny się spełnić.

Prawda?

Wracam myślami do czwartku.

Stoimy pośród dzikich pól, nieopodal jeździ traktor, w oddali widzimy sarnią rodzinę, ptaki sadowią się na gałęziach i śpiewają wiosenną piosenkę.

K. trzyma aparat i brodzi po polu podnosząc nogi niczym czapla, ja stoję odwrócona w stronę zachodzącego słońca i ćwiczę świadome oddychanie.

- A weź ręce podnieś! - krzyczy K. zza moich pleców.

- Co? - pytam.

- Podnieś ręce, weź je do góry!

Podnoszę głupio, mając nadzieję, że facet w traktorze na nas nie patrzy, ale pewnie patrzy, bo nikogo innego na polach nie ma.

- O tak? - krzyczę, dalej odwrócona w stronę słońca, zostawiając K. za plecami.

- Nie, jakbyś na głowie coś trzymała, tak, jak kosze na głowach noszą!

---

Złapałam zachodzące słońce nie wiedząc, że je łapię.

Złapałam się na tym, że robiąc to, chwilowo nad niczym się nie zastanawiałam, niczym się nie denerwowałam i niczym się nie martwiłam.

Złapałam się na tym, że stan spełnienia wyparł toksyczne myśli.

--

K.

 
 
 

Komentarze


© 2024 by VIOLET STUDJO

bottom of page