Kormorany-pelikany
- violetstudjo
- 30 wrz 2022
- 9 minut(y) czytania
---- Piątek, 30 września 2022. Pada deszcz. ----
Trwała noc, rozjaśniana pomarańczowym światłem latarni. Dobrze wiedziałam, gdzie jestem - rozpoznałam uliczki niedaleko domu rodzinnego, choć część szczegółów nie odpowiadała temu, jak wyglądają w rzeczywistości. Ale na to nigdy nie zwraca się uwagi, zawsze podskórnie się wie, że dane miejsce jest TYM konkretnym miejscem nawet, jeśli wygląda zupełnie inaczej.
Tutaj nigdy nie ma dziwności.
Nigdy.
Budynek, w którym przebywałam otoczony był długim, wąskim tarasem, z którego wchodziło się bezpośrednio do małych mieszkań. Ja swoje właśnie opuściłam, przeszłam przez taras, zatrzymałam się, bo coś zwróciło moją uwagę – jakiś ruch, albo może coś, czego w danym miejscu wcześniej nie było.
Na drzewie obok siedziały trzy wielkie ptaki.
"Kormorany?" pomyślałam.
Nie... pelikany. Siedziały na gałęziach, zwiesiwszy duże dzioby. Wszystkie trzy różowe, mieniące się na tle równie różowych, skłębionych chmur. Przed chwilą panowała ciemna noc, którą rozpraszały jedynie pomarańczowe punkty. Teraz jednak na zachodzie rysowała się jasna łuna. Ale wcale nie było to dziwne.
Nie było też dziwne to, jak ptaki wyglądały.
Pokrywały je nie pióra, tylko sierść – gruba, opadająca falami z grzbietów.
Stałam na tarasie i patrzyłam. Muszę zrobić zdjęcie, koniecznie.
Wróciłam do mojego małego mieszkania po aparat, a później znów weszłam na taras. Na drzewie ptaków nie było.
Nawet nie usłyszałam jak odlatują, a przecież trzepot wielkich skrzydeł z pewnością dotarłby do moich uszu.
Ale to też wcale nie było dziwne.
Opowiadałam ten sen K. następnej nocy, tuż przed zaśnięciem.
– To znaczy, że zawsze trzeba mieć przy sobie aparat – powiedział.
Zapadłam się znów w miękką nicość i w nowe, nocne historie, tym razem o grubych pająkach.
• Wrzesień minął mi tak szybko, że nawet nie zdążyłam się nim nacieszyć. Otworzyły go moje urodziny i białe wino. •
Smakowało słodko-gorzko, jak to pewnie wino (i w zasadzie wszystko) ma w zwyczaju w każde kolejne urodziny. Z każdym rokiem celebruję je jakby mniej i mniej na nie czekam. Z jednej strony głośno mówię, że nie mam problemu z mijającym czasem, bo tę dzisiejszą Katarzynę lubię bardziej, niż tamtą sprzed lat. Mam więcej dystansu do wielu rzeczy, jest we mnie mniej złości i nie muszę nikomu niczego udowadniać.
Jednocześnie pewne wydarzenia z życia prywatnego, zwłaszcza te, które brutalnie uświadomiły mi kruchość zdrowia i szczęścia tak mocno się we mnie odcisnęły, że pozostawiły mnie w pewnych aspektach życia całkowicie zagubioną, bezradną i nie potrafiącą wyzbyć się specyficznego rodzaju lęku, który może być jedynie uciszany, ale którego nie potrafię się pozbyć.
Utraciłam, być może bezpowrotnie, młodzieńcze przeświadczenie o niezniszczalności. Czasem trochę za nim tęsknię.
Co roku przy okazji urodzin powtarzam, że nie robią na mnie wrażenia fizyczne zmiany, które w sobie dostrzegam, ale chyba trochę się oszukuję. Coraz gęstsza siateczka drobnych zmarszczek pod oczami i znaleziony jeszcze w zeszłym roku pierwszy siwy włos nie są dla mnie może powodem do smutku, ale uświadamiają mi dobitnie, że ani na sekundę świat nie stoi w miejscu, a i ja nie mogę się zatrzymać, choć bardzo bym chciała.
Dlatego też urodziny są dla mnie bardziej okazją do robienia głębokich analiz, niż do radosnego popijania szampana.
A jednak pewne rzeczy sprawiły, że długie analizy i przyglądanie się swojej twarzy w lustrze zeszły na dalszy plan. Dzień po urodzinach odebrałam nagranie na messengerze.
Cześć, chciałam ci złożyć życzenia. Nagrywam się, a nie piszę, bo zapomniałam okularów.
Głos należał do mojej znajomej ze studiów. Nie wiem, ile czasu minęło, odkąd widziałyśmy się po raz ostatni, choć media społecznościowe sprawiały, że miałam wrażenie, że było to całkiem niedawno, bo wciąż trafiałam gdzieś na jej zdjęcia z podróży. Nigdy nie byłyśmy bardzo blisko, choć zdarzało się nam rozmawiać i bywałyśmy na tych samych studenckich imprezach.
Patrzę sobie na to, co robisz. I wiesz, jestem z ciebie dumna.
Poczułam się zaskoczona i trochę zawstydzona, bo bycie dumnym ograniczało się zawsze dla mnie do naprawdę bliskich relacji i najczęściej pozostawało w kręgu rodzinnym. Ale być dumnym z kogoś, tak po prostu? Nie wiedziałam, jak na takie słowa zareagować. A później, gdy ochłonęłam, pomyślałam sobie, że jeśli ktoś decyduje się na takie sformułowanie swoich myśli i użycie takich właśnie słów i na nagranie wiadomości mimo, że nie łączyły go z adresatem relacje bliższe, niż z innymi, to takie słowa muszą być chyba bardzo szczere. I wtedy ja też pozwoliłam sobie na wiadomość zwrotną i szczerość.
A gdy skończyłam pisać i kliknęłam "wyślij", pomyślałam sobie, że czasem nagle okazuje się, że mamy z kimś po drodze, choć o tym nie wiedzieliśmy. Że ten ktoś może przemierzać swoje ścieżki na drugim krańcu świata. I że czasem świadomość, że tacy ludzie w świecie po prostu są – prowadzą swoje życia, podejmują swoje decyzje, przeżywają swoje dni – jest jakaś taka... kojąca.
To już drugi raz w tym roku, kiedy trochę odświeżyłam starą znajomość i przekonałam się, z jakimi fajnymi ludźmi kiedyś na co dzień się mijałam, a jak nie umiałam tego zauważyć i być może docenić.
Im dalej od urodzin, tym częściej analizy schodziły na dalszy plan, wypychane tam przez coraz większą ilość pracy. Dziesiątki ilustracji do animacji, plakaty podróżnicze, wprowadzanie korekty do podręcznika do nauki języka polskiego, później kolejnej porcji poprawek i jeszcze jednej... W czasie pewnej późnopopołudniowej wideorozmowy na temat książki zauważyłam, jak bardzo mam podkrążone oczy. Myślę, że większość września przechodziłam z takimi właśnie, podkrążonymi od pracy przy komputerze oczami.
• Wrzesień przyniósł chłodne wieczory i wschody wielkiego księżyca. •
Koncerty świerszczy z każdym dniem cichły, by w końcu stać się nieśmiałym, sennym cykaniem, coraz częściej solo. Mrok z każdym dniem bardziej gęstniał. Czarne robaczki, które w sierpniu przecinały nam drogę, kiedy chadzaliśmy gościńcami (i musieliśmy patrzeć pod nogi, by ich nie rozdeptać) robiły się coraz bardziej powolne i zamiast uprawiać biegi, stawiały raczej na spacery.
– Chyba jest im coraz zimniej i wszystko u nich spowalnia – powiedział któregoś razu K., kiedy wskazałam mu małego, samotnego wędrowca, który pojawił się w dole, przed nami.
W końcu pojawiły się i one – szare, mgliste poranki. Takie, kiedy najlepszą decyzją wydaje się być ta o zmianie pozycji w pościeli i zatopieniu się jeszcze na jakiś czas w marzenia senne. W takie poranki, do moich nieco jeszcze zmąconych, ale wyostrzających się powoli zmysłów, wkrada się zawsze wdzięczność, że moja i K. praca to praca znajdująca się w komputerze i laptopie, pod ręką. Nie na drugim końcu miasta.
• Wrzesień przyniósł pierwsze zapalanie lampy-kuli w korytarzu (ta nie jest włączana od początku wiosny do początku jesieni) i pierwszą czarną herbatę z imbirem, parzoną w półlitrowym brązowym kubku w kształcie sowy. •
To kubek zarezerwowany tylko na jesień, wiosna i lato należą do kubków z roślinkami i latarniami morskimi, a zima do kubka z choinką. Mamy co prawda z K. w kolekcji kubki, które przewijają się przez cały rok i są to między innymi kubki z Muminkami (te mamy na każdą okazję: na początek wiosny i na wietrzną pogodę i na pobyt nad Bałtykiem i na zimę... Jednak te nie mają mojej ulubionej herbacianej pojemności, jaką jest dla mnie pół litra).
Wrzesień otworzył wieczory spędzane pod kocem i przypomniał mi o istnieniu grubych skarpet. Popchnął mnie też do wrzucenia trzech książek do wirtualnego koszyka i kliknięcia "zamów", a potem do odebrania tych książek z punktu odbioru. Dwa razy Islandia i raz Grenlandia. Takie książki stanęły na mojej północno-zimowo-morskiej półce.
Któregoś razu zagospodarowałam dwie półki na książki zupełnie inne, od reszty.
Pierwsza, górna półka to książki Tove Jansson. Muminki w wydaniu z lat dziewięćdziesiątych, oprawione w kolorowe okładki. I książki Jansson nie dla dzieci - listy, opowiadania i powieści dla dorosłych, wszystkie pisane tym charakterystycznym językiem, który można albo kochać, albo przy nim usypiać z nudów. Ja go kocham, zdecydowanie.
Druga półka to książki, wśród których znaleźć można te o Bałtyku, te z masą zdjęć świeczek ustawianych na parapetach przez Duńczyków, te o tym, jak to w Szwecji wszystko jest w sam raz, te o Finlandii, te o Norwegii, a nawet te dwie piękne: jedna o latarniach morskich i druga żółta jak słońce, przechowująca w sobie kilkadziesiąt skandynawskich opowiadań o lecie. Obok stoi zrobione przez K. czarno-białe zdjęcie samolotu przelatującego nad "naszym" Półwyspem. Zdjęcie oprawione jest w czarną, grubą ramkę i pasuje do klimatu półki.
Dwie Islandie i jedna Grenlandia właśnie do niej dołączyły.
Czytam więc i między strony wkładam zakładkę z jedną z moich ilustracji. To już tyle czasu od momentu, kiedy można było te zakładki zabrać do domu jako pamiątkę z wystawy "Dalej, w noc...". Miesiące tego roku mijają mi nadzwyczaj szybko i wydaje mi się, że dopiero kończył się marzec, przygotowywałam się do wernisażu, a K. dłubał dla mnie animacje do wyświetlenia na rzutniku. A to już tyle miesięcy...

Hej, hej. Tak, to ja. I trzy opisane wyżej książki. I zakładka książkowa, trochę już pognieciona.
Czasem mam wrażenie, że miałam za duże wymagania co do tego roku i obiecywałam sobie, jaki będzie szalony (o ile za szalone uznajemy fajne projekty). Czas pokazał jednak, że na pewne rzeczy nie mam wpływu - nie mam wpływu na to, czy książki, których wizja była roztaczana przede mną już jakiś czas temu rzeczywiście zostaną napisane i przekazane mi do składu, nie mam wpływu na decyzje innych, którzy przesyłali mi swoje pomysły na książkowo-ilustracyjne projekty i milknęli, kiedy przesyłałam wycenę. Nie mam wpływu na decyzje wydawnictwa, które przymierzało się do wydania na koniec roku trzech książek opatrzonych moimi ilustracjami, ale które z tych książek (prawdopodobnie) zrezygnowało.
Nie obwiniam się więc za to, na co nie mam wpływu, jedynie pewnych rzeczy nieco mi żal (przykładowo tych trzech książek), jednak staram się robić swoje i robić to dobrze.
Tłumaczę sobie też, że może lepiej od tego roku nie oczekiwać szaleństw i zawirowań, bo od kilku lat i tak jest ich za dużo. Kiedy więc wsiadamy z K. do samochodu, a on pyta, czy znowu jedziemy za miasto w to samo miejsce, co zazwyczaj, to z jednej strony kręcę trochę nosem, że nudy, a z drugiej myślę, że to duży komfort, że możemy tak sobie pojechać gdzieś, gdzie czujemy się swojsko i bezpiecznie, iść noga za nogą i czuć jako-taki spokój.
Nie udało mi się zbyt wiele we wrześniu narysować. Nie liczę co prawda ilustracji na potrzeby animacji (klikanie myszą wektorów nie jest dla mnie zaliczane do rysunku, choć może powinno), bo tych powstało kilkadziesiąt, jednak jeśli chodzi o dłubanie rysikiem na tablecie, to nie miałam na to zbyt wiele czasu. A jak już zdarzały się wolne chwile, to zdejmowałam z półki Grenlandię i kładłam się z nią pod kocem, żeby zatopić się w zimnej ciemności. Ale zaczęłam pracę nad takim jesienno-herbacianym rysunkiem i mam zamiar skończyć go w październiku. Ciemne lasy w ilustracjach zeszły chwilowo na dalszy plan.

Fragment jesiennej ilustracji, jeszcze bez tytułu.
• Wrzesień przyniósł też zbiór moich ukochanych jesiennych owoców. •
– Kroisz na drobne kawałki, wrzucasz do słoika, zasypujesz cukrem, później znowu owoce, cukier i tak na zmianę, potem przykrywasz ściereczką, odstawiasz, a po kilku dniach zlewasz sok i pasteryzujesz – tłumaczyłam mojej rozmówczyni gestykulując nad szklanką z zieloną herbatą, miętą, syropem z agawy i czymś, co chwilę wcześniej nie wiedziałam nawet, że istnieje, a skrywało się pod egzotyczną nazwą "yuzu". Siedziałyśmy w kawiarni w zatłoczonym z reguły miejscu, jednak o tej porze całkiem pustym i przyjemnym.
– A owoce? Co z owocami? – spytała.
Szepnęłam więc o nalewce, która stoi wciąż gdzieś w kącie, przelana do butelki po tańszym odpowiedniku Jägermeistera.
Chwilę wcześniej rozmawiałyśmy o plakatach i książkach, a nasz wzrok wędrował po monitorze laptopa, gdzie wyświetlały się strony napisanego niedawno przewodnika dla dzieci. Autorką tych stron była właśnie moja rozmówczyni.
Dzień wcześniej wysłałam do druku podręcznik do nauki języka polskiego. "Lekcje z polskiego. Część II" zostały zamknięte - praca, która rozpoczęła się w lipcu i rozwinęła w sierpniu, a później przeszła jeszcze na wrzesień w postaci wprowadzania złożonej korekty skończyła się, a ja poczułam wielkie zmęczenie i ulgę, że nadszedł finisz. W zeszły piątek książka wyruszyła do drukarni, by w poniedziałek dotrzeć do mnie jako próbny wydruk. Wymagała kilku zmian i poprawek, więc do ostatecznego druku poleciała we wtorek i właśnie wtedy poczułam, że to koniec. Z pewnością wciąż będę jednak odczuwać pewien rodzaj niepokoju (projekty do druku to wielki stres, zwłaszcza te duże), który ustanie dopiero wtedy, kiedy dowiem się, że podręczniki dotarły do Anglii i są gotowe na to, żeby sięgnęły po nie nastoletnie ręce. I że wszystko z nimi w porządku.
Wraz z wysłaniem projektu do druku poczułam ogrom zmęczenia, jaki rozsiadł mi się na plecach, ustawiłam więc na mailu automatyczną odpowiedź o chwilowej nieobecności i postanowiłam przez chwilę nie odpisywać na wiadomości.
Już po ustawieniu automatycznej zwrotki, w środę, gdzieś między porankiem a południem zapakowałam do torby kalendarz i notes i ruszyłam na spotkanie w sprawie nowego projektu. Odzwyczajona od załatwianiem spraw związanych z pracą poza domem i umawiania się na konkretną godzinę, źle wszystko rozplanowałam, wyszłam z domu za późno i w czasie szybkiego marszu pozsuwały mi się skarpetki.
Ale byłam punktualnie.
Chciałam zamówić czarną herbatę z porzeczką, kelnerka zaproponowała mi zieloną z agawą, miętą i yuzu. Niech będzie to yuzu, czymkolwiek jest.
Herbata kosmos.
Kiedy wszystko zostało omówione, a ja zaczęłam odczuwać łaskotanie w brzuchu zapowiadające ekscytację z fajnej pracy, która jest przede mną, ja i moja rozmówczyni pożegnałyśmy się, z serdecznym śmiechem. Czasem widzisz kogoś drugi raz w życiu, jesteś po kilku(nastu) wymienionych mailach i czujesz, jakbyś znał się z tym kimś od dawna – łatwo przychodzi nieskrępowany śmiech i nawet jak za głośno siorbniesz herbatę, to jakoś nie jest ci głupio, bo ten ktoś krzywo na ciebie nie patrzy i dalej je swoje czekoladowe ciastko.
Korzystając z ustawionej na mailu automatycznej wiadomości o nieobecności, tego samego dnia ruszyliśmy z K. na wieś na zbiór pigwowca, o którym myślałam już od lata. Nie ma jesieni bez tych zbiorów! Sama nie wiem, dlaczego są dla mnie tak istotne. Na długo przed zanurzeniem rąk między drapiące gałęzie marzę o obrywaniu małych, krągłych i lekko lepkich owoców.
W końcu, kiedy nadchodzi dzień zbiorów czuję, że muszę go celebrować. I celebruję. Słodki zapach unosi się w powietrzu, twarde, żółte kulki lądują w worku. Potem dołączają do nich jabłka i kilka garści orzechów.
Sok z owoców pigwowca będę robić chyba po raz trzeci. Nie wiem, dlaczego tak cieszy mnie ta banalna czynność, ale lubię wieczorne siedzenie przy stole w ciepłym świetle lampy, kiedy na dworze panuje mrok i chłód. Radio brzęczy, duży słoik jest już wyparzony i czeka, ja siedzę i kroję owoce.
Mam takie wspomnienie z domu rodzinnego: za oknem ciemność, w kuchni są zaparowane okna, w całym mieszkaniu unosi się zapach octu. Czas na przetwory. Kojarzy mi się ten obrazek z beztroską i niczym niezmąconym poczuciem bezpieczeństwa. Potrzebuję w niego uciekać, z każdą jesienią coraz mocniej. Może dlatego tak bardzo uspokaja mnie robienie tego soku.


Powyżej - jesienne, wrześniowe obrazki.
A więc... taki właśnie był wrzesień.
Praca. Wektory, podręcznik, plakaty. Domowe dni. Ciemność, coraz gęstsza. Kawy, herbaty, podkrążone oczy. Spacery przez wsie, zbiory pigwy. Znajomy jeździ obok na traktorze, naciska dwa razy klakson. Odmachuję.
Słoneczna codzienność przechodzi w codzienną szarość. Deszcz kapie: kap, kap, kap.
W przedpokoju wiszą jesienne kurtki.
Kormorany-pelikany nie wróciły już do moich snów.
Komentarze