top of page

Fale

  • violetstudjo
  • 1 gru 2022
  • 6 minut(y) czytania

1 grudnia 2022, czwartek. Pochmurno.

---

Przeskoczyłam w grudzień, choć nie był to zgrabny skok. Raczej z gatunku tych, kiedy jesteś zmęczony, wszystko ci ciąży, ale jednak zbierasz w sobie siły i... hop.

Twoje lądowanie pozbawione było gracji, trochę się zachwiałeś, ale trudno – grunt, że było na nogach, a nie na siedzeniu.


Za mną ciężki miesiąc.

Lista celów (robię sobie takie listy na początku każdego miesiąca i zawieram w nich zarówno banały, jak i rzeczy całkiem istotne) niestety tym razem w zasadzie w ogóle nie została odhaczona. Nie dlatego, że zabrakło chęci, a dlatego, że brakowało czasu.

Zawsze, kiedy widzę te nieodhaczone cele jest mi trochę niewygodnie i nawet zastanawiam się, czy jest sens to wszystko spisywać, ale chyba jest, bo dzięki temu mam większą motywację do działania i kontrolę nad tym, co się dzieje. Poza tym naprawdę lubię notować i planować dni i gdyby nagle ktoś zabrał mi kalendarz to miałabym duży problem z ogarnięciem rzeczywistości. A więc, mimo, że miesięczne cele nie zostały odhaczone, to jednak robię kolejną listę celów – tym razem na grudzień.


Nie sądziłam, że listopad będzie tak ciężkim miesiącem, bo i nic tego nie zapowiadało. Zaczął się bardzo spokojnie, od kawy migdałowej i smacznego spaghetti.

Choć zaczęłam czytać książkę o Islandii, to po kilkunastu stronach zamknęłam ją i zdjęłam z półki Alfreda Kubina kupionego wiele lat temu w pewnym antykwariacie. Pamiętam zakup tej książki. Zafascynowana twórczością Kubina i jego mrocznymi światami wpadłam gdzieś na informację o napisanej przez niego "Po tamtej stronie" i zapragnęłam mieć własny egzemplarz.


To był fajny, studencki czas, kiedy młodość buzowała w żyłach, a najróżniejsze fascynacje potrafiły pożreć człowieka całego – i tymi fascynacjami wtedy się żyło. Muzyką, obrazem, jakimś okresem w historii sztuki, konkretnym artystą.

Biegałam wtedy do antykwariatu, który mieścił się w piwnicy pewnej lubelskiej kamienicy. Wśród książek siedział tam za ladą pewien człowiek, którego nazwałam Człowiekiem z Podkręconym Wąsem (z racji podkręconego wąsa właśnie). Gdy wchodziłam do Antykwariatu podnosił często wzrok i mówił: "hmmm?", odpowiadał na przywitanie i wracał do tego, co akurat robił, a najczęściej (jak mi się wydaje) czytał.

Z czasem zaczęliśmy wymieniać ze sobą zdawkowe informacje, aż któregoś dnia zeszło na Conana Barbarzyńcę i ilustracje Borisa Vallejo. Od tego momentu "hmmm?" przerodziło się w uśmiech. Opowiadałam Człowiekowi z Pokręconym Wąsem o mojej drodze pod górę z pisaniem pracy magisterskiej, a on kiwał głową w zrozumieniu. Pożyczył mi nawet swojego Poego, bo w Antykwariacie Poe zawsze szybko schodził i ciężko było go kupić.


W końcu któregoś razu przyszłam do Antykwariatu z ogromną nadzieję na kupno Kubina, ale jednocześnie z przygotowaniem na to, że tej książki nie zdobędę.

"Hmmm, hmmm" Człowiek z Pokręconym Wąsem zamyślił się, poprawił okulary, a później zniknął w innej sali. Stałam w ciemnym pomieszczeniu pachnącym kurzem. Przez piwniczne okienko sączyło się słabe światło. W końcu Człowiek wrócił, uśmiechając się i trzymając coś w dłoniach.

Jest!

Jak bardzo można cieszyć się z książki wiedzą chyba ci, którzy o jakiejś marzyli, a nie mogli jej nigdzie dostać. Oto była! Zniszczona, żółta, leciwa. Ale to nie miało najmniejszego znaczenia.

Cieszyliśmy się razem – ja i Człowiek z Podkręconym Wąsem.


Im dalej w życie, tym rzadziej do antykwariatu zaglądałam. Studia się skończyły, rzadziej bywałam w centrum i rzadziej kupowałam stare książki. Antykwariat przeniesiono w inne miejsce. I choć wciąż pojawiałam się tam od czasu do czasu, to Człowieka w pewnej chwili przestałam tam spotykać, a za ladą zawsze siedziała pani antykwariuszka.

Śmieszna rzecz, że czasem wspomina się ludzi, których na dobrą sprawę się nie znało i nie znało się nawet ich imienia.

W każdym razie Kubin stanął wiele lat temu na półce z innymi książkami i stoi tam do dziś.


W listopadzie postanowiłam do niego wrócić. Otworzyłam książkę, zobaczyłam żółte strony, przeniosłam się do Państwa Snu, w którym nigdy nie świeciło słońce.

Nie mogłam wybrać lepszej książki na listopad i późnojesienny mrok.


Na inne rzeczy "dla siebie" raczej nie było w listopadzie miejsca. W końcu praca przychodzi falami. Pływam sobie żabką, spokojnie i bez stresu, zajmuję się trochę tym, a trochę tamtym. Zasmażam jabłka, czytam, ogarniam rzeczywistość.

"Masz dużo pracy?"

Kręcę głową przecząco, o 16:00 lub 17:00 wyłączam komputer i wprowadzam się w tryb offline.

I w pewnej chwili, któregoś dnia na horyzoncie coś widzę. Oto fala. Początkowo nie wygląda zbyt imponująco, ale z każdym dniem się powiększa. I nagle jest – przetacza się nade mną, przykrywa mnie wraz z głową, początkowo nie mogę oddychać, w końcu odbijam się, wypływam na powierzchnię i ustawiam się w taki sposób, żeby na niej płynąć, nie wiedząc dokładnie ile to będzie trwało i gdzie wyląduję.

Tak to jest właśnie z projektami: nadchodzą falami, rzadko na raty. Najczęściej jeden mail pociąga za sobą trzy kolejne, akceptacje przychodzą jednocześnie, a odpowiedzi na moje wiadomości, że mam wolne terminy pojawiają się nagle miesiąc później i niosą ze sobą zlecenia.


Tak też było tym razem. Kiedy na początku listopada, po całkiem spokojnym październiku gdy mieliśmy z K. sporo czasu na wygrzewanie się w ciepłym słońcu i pomaganie przy porządkowaniu wiejskiego ogrodu łapiąc jednocześnie babie lato, nastawiałam się na kolejny spokojny miesiąc i na to, że nie będzie dziać się w jego czasie zbyt dużo. Stworzyłam sobie nawet ilustrację z informacją o poszukiwaniu zleceń ilustratorskich jako, że sporo z nich mi w tym roku odpadło.

I w zasadzie od tej ilustracji zaczęła się fala, choć też nie jest tak, że wynikała ona z tej grafiki w stu procentach. Po prostu: nagle spędziłam trzy dni na czytaniu wiadomości i komentarzy i na odpisywaniu, nagle skumulowały się maile i nagle przyszło kilka nowych pytań i propozycji, a ja przestałam na kilka chwil nad wszystkim panować i straciłam kontrolę.

Miałam nawet chwilę, że chciałam wyłączyć wszystko, schować się pod kocem i udawać, że mnie nie ma.

Ale to był właśnie chyba ten moment, tuż przed odbiciem się ku powierzchni – gdy to zrobiłam i zaczęłam unosić się na fali, uspokoiłam się nieco.

Płynę do przodu, jest dobrze.


Listopad minął mi w większości na pracy nad książką, która niedługo powinna ujrzeć światło dzienne – i tym razem nie jest to językowy podręcznik (o dziwo!), a przewodnik dla dzieci. Po tygodniach, kiedy dni zaczynały się wcześnie, a kończyły późno i spędzone były w całości przed monitorem, nadszedł większy spokój, a szaleńczy bieg zwolnił – rozpoczęły się ostatnie szlify i zmiany, kończę brakujące ilustracje. I choć pracy przede mną jeszcze trochę jest, to nie spędza mi ona snu z powiek.

W kolejce ustawiłam już kolejne książki, nad którymi praca ma się rozpocząć w przyszłym roku.


Jest też we mnie spora ekscytacja, do której dodana została szczypta niepewności (ale tylko szczypta, a sama niepewność jest z gatunku tych, które pojawiają się zazwyczaj, gdy stoimy naprzeciw nowości i nie wiemy jeszcze dokładnie, co nas czeka).


Stoję na początku drogi (zaryzykuję to stwierdzenie, czemu nie) najbardziej magicznego zlecenia, jakie mi do tej pory powierzono.

Czy mogę powiedzieć coś więcej? Na razie nie. Ale mogę napisać, że przede mną kilka miesięcy wytężonej pracy i przemierzania magicznych światów.


Mogę pozwalać wizjom przychodzić, bez strachu i krępacji, że ktoś je źle oceni.

Mogę przemierzać leśne światy bez obawy, że dla kogoś wydadzą się one zbyt niepokojące.

Mogę pozwalać wyobraźni na wolność.

W końcu mogę mieć swój wkład w pewną piękną rzecz.

Czy będę o tym jeszcze mówić? Na pewno tak.

Czy mogę powiedzieć, co to takiego? Raczej jeszcze nie.

Czy trochę się boję? Trochę tak.

Ale tak jest z nowościami, kiedy nagle musisz zmierzyć się z czymś obcym.

Ale czy nie tego zawsze chciałam? Tak, właśnie tego.

Zmian, wyzwań, pracy nad rzeczami najróżniejszymi. Powiewu świeżości i zapachu nowości.


Kiedy jakiś czas temu poszłam do sklepu wybrać sobie kalendarz na przyszły rok, to wybrałam ten z księżycem na okładce. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że jakiś czas później narysowany przeze mnie "Księżyc" otworzy mi drogę do magicznego zlecenia pełnego gwiazd, wież, słońc i cesarzowych.

Więcej opowiem za jakiś czas.


Ach, rozdzwoniły się też w listopadzie telefony.

Moja wystawa ilustracji "Dalej, w noc" ma w przyszłym roku odwiedzić kolejne lubelskie biblioteki.

I o tym także będę jeszcze wspominać.


---

Jaki był więc listopad? Dziwny. Niby nie działo się nic, a jednak działo się wiele. Były monotonne dni, kiedy nie miałam nawet czasu odnotować, jaka jest za oknem pogoda. Było zapalenie światła, później wyłączenie go i za niedługo znów zapalenie. Nieustanny szum komputera i niebieskie światło monitora.

Schemat.

Ale w tym wszystkim pojawiały się różne wyzwania i zaczęły otwierać się ze skrzypnięciem różne drzwi. A za nimi są rzeczy fajne, takie, po które można sięgać, jeśli tylko się chce.


---

Mam dziś chwilę czasu, stąd ten wpis. Choć za kilka chwil muszę siadać na powrót do pracy. Wyciągnęłam z szafki grudniowy kubek, ten błyszczący. Zaraz z innej szafki wyciągnę zimową herbatę. Do sterty przypraw w kuchni dołączył mielony imbir i gwiazdki anyżu. Za oknem szarość, mrok i nadchodzący czas najkrótszych dni w roku.

Noc i mrok. Potem kilka godzin bladego światła.

I znów noc i mrok.

Zawsze ten czas był dla mnie pełen magii – ruchy są wtedy powolne, sen miesza się z rzeczywistością, wieczna szarość odrealnia wszystko.

Zamknęłam listopad, zaczął się grudzień.


Unoszę się na fali.

 
 
 

留言


© 2024 by VIOLET STUDJO

bottom of page