top of page

Kometa nad Doliną Muminków

  • violetstudjo
  • 15 lip 2020
  • 5 minut(y) czytania

Zobaczyliśmy ją na prawo i w dół od Wielkiej Niedźwiedzicy. Już w zasadzie zwątpiliśmy, że uda nam się ją znaleźć, ale...

- Patrz, chyba jest, taki pas na niebie, tam! - wskazałam palcem w ciemną noc, kiedy jechaliśmy przez wsie. Dochodziła dwudziesta trzecia.

- Gdzie? Nie widzę...

- Tuż przed nami, wydaje mi się, że na niebie jest jaśniejsza smuga.

Zatrzymaliśmy się, wyszliśmy z samochodu, trzasnęły drzwi.

Była.

Ciągnęła za sobą długi warkocz, choć tak naprawdę wydaje mi się, że to nie był warkocz, tylko długie, rozpuszczone włosy. Chłodna i błękitna, ledwo widoczna nad horyzontem, częściowo ukryta pod pasmem lekkich, długich chmurek, które przykrywały niebo.

Łatwiej było zobaczyć ją, nie skupiając na niej wzroku. Czy ty też tak masz? Czy masz tak, że patrząc bezpośrednio na coś, nie jesteś pewien, że naprawdę to widzisz? A kiedy powędrujesz wzrokiem niewielki kawałek dalej, to nagle kątem oka widmo staje się dużo bardziej wyraźne? Wtedy już wiesz, że to, czego nie byłeś pewien, istnieje naprawdę, tylko chowa się przed tobą.

Tak było też teraz.

Chłodne, błękitne włosy ciągnęły się za zimnym, błękitnym punktem i stawały się wyraźniejsze, kiedy skupiałam się na otaczającej je czerni nieba.

- Kometa nad Doliną Muminków. - powiedziałam.

Ilu ludzi patrzy w niebo? Ile osób zadziera głowy, żeby spojrzeć w te niezliczone, jasne błyszczące oczy i niesamowitości, które między nimi się pojawiają? Albo w skłębione chmury? Albo w rażący błękit?

Ja kiedyś nie patrzyłam, skupiona na tym, co znajduje się w zasięgu mojego wzroku. Tutaj. Przede mną, wokół mnie...

Dziś odchylam głowę do tyłu.

Kiedy życie tak pędzi, żal nie patrzeć i nie podziwiać.

Czasem myślę, że trochę tu nie pasujemy, ale dobrze wiedzieć, że nie pasujemy razem. Mamy jakieś przemyślenia, spojrzenie na pewne sprawy. Zachowujemy się tak, a nie inaczej. Nie wiem, jak to się stało, że pewne zachowania zaczęliśmy praktykować, ale dobrze mi z tym i myślę, że kiedy zaczęliśmy naszą wędrówkę we dwoje, to nie spodziewaliśmy się, że połączy nas coś takiego. Nie spodziewałam się pewnych rzeczy, ani po K., ani po sobie.

Pamiętam, jak lata temu, jechałam do rodzinnego domu K. Był upalny, letni dzień, kupiłam akurat grubą, zieloną książkę o Fridzie i jechałam busem z tą książką na kolanach. Utkwiło mi to w pamięci: upał, zielona Frida, bus i nawet długa, sięgająca kostek szara sukienka. Utkwiło mi w pamięci nawet to, że jadąc siedziałam przy oknie i patrzyłam, jak słońce się zniża.

K. odebrał mnie wtedy z przystanku, a później, kiedy się ściemniło, leżeliśmy w kilka osób, wszyscy na kocach ułożonych na trawie i oglądaliśmy Perseidy. To był właśnie ten czas w lecie. Niebo zapalające się co chwila i poprzecinane cienkimi, błyszczącymi nitkami.

Pamiętam nasze nocne polowanie na zorzę polarną, która miała pojawić się na niebie. Pojechaliśmy późnym wieczorem daleko, za miasto. Zatrzymaliśmy się wśród pól. Otaczała nas cisza, w dali słychać było tylko szczekanie psów.

A my staliśmy, zziębnięci, przestępując z nogi na nogę w gęstym mroku.

Pamiętam lipcową noc krwawego księżyca, kiedy na niebie otworzyło się czerwone oko, tak niepokojące, że człowiek poczuł jakiś pierwotny lęk.

Pojechaliśmy wtedy nie tak daleko za granice miasta, w miejsce, w którym mieliśmy nie być jedynymi obserwatorami.

K. rozstawiał statyw na łące, ja kursowałam tu i tam. Później siedzieliśmy na krawędzi bagażnika, zadzierając głowy, a wraz z nami zadzierali głowy inni, siedząc na krawędziach bagażników swoich samochodów.

A gdy wróciliśmy, długo jeszcze siedziałam w kuchni patrząc w czerwone oko, które unosiło się na niebie, niczym ciężki, gruby chrabąszcz.

Pamiętam nasze budziki, dzwoniące kiedy za oknem było jeszcze czarno, kiedy spędzaliśmy czas na tym wąskim pasie ziemi, pomiędzy bezpieczną zatoką i krzykliwym, otwartym morzem. Z ledwo otwierającymi się oczami pakowałam do plecaka maślane bułki. Zabieraliśmy koce, statyw... I pędziliśmy na brzeg, żeby przywitać słońce. W ciemności przedzieraliśmy się przez tory i wąski, szumiący las, a później rozkładaliśmy koc na zimnym piasku. I czekaliśmy, zapatrzeni, zahipnotyzowani, zaczarowani. A kiedy Słońce unosiło się na tyle, że wiedzieliśmy, że oto oficjalnie zaczął się dzień, składaliśmy to wszystko, wytrzepywaliśmy koc z piasku i, tym razem spokojnie i leniwie, przechodziliśmy przez las i tory, żeby napić się ciepłej kawy.

Budzisz się powoli, tak nieśmiało. Czekam na ciebie, siedząc na kocu, na zimnym piasku.

Jesteś coraz wyżej...

... aż w końcu wynurzasz się z morza. Witaj.

Na zdjęciu K. i wschód słońca.

Zabawne, że czasem, żeby obejrzeć niebo i jego kolory, można spojrzeć pod nogi...

... i to, że czasem ciężko jest odgadnąć, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy.*

* Te zdjęcia robiliśmy zeszłej jesieni - we wrześniu.

---

Wczoraj, kiedy wybraliśmy się upolować błękitną smugę na niebie, czułam silną, wyraźną granicę: wieś-miasto. I absolutną pewność, gdzie należę.

Kiedyś nie wyobrażałam sobie życia na wsi.

- Ale jak to tak? Bez kin, galerii handlowych? Bez koncertów, imprez, bez spotkań w piwnych ogródkach i możliwości zrobienia czegoś, na co ma się ochotę akurat w tej chwili?

Tak sobie myślałam i porządkowałam moje miejskie życie.

A później zaczęłam wyobrażać sobie życie bez, aż okazało się, że to 'bez' wcale nie jest straszne i tak naprawdę życie 'z' nie jest wyznacznikiem szczęścia.

W pewnej chwili zaczęło trochę gnieść to życie pod czerwoną łuną, przez którą nie przebijają się gwiazdy. Życie w ciągłym szumie. W miejscu, w którym w zimowych miesiącach korzystamy z oczyszczacza powietrza.

W pewnej chwili zaczęłam zastanawiać się, kiedy ostatnio byłam na imprezie i koncercie, na który i tak nie musiałabym przejechać setek kilometrów. A piwne ogródki? Czy naprawdę spotkanie w ogrodzie, pod bujającymi się na wietrze lampionami, przy stole wystawionym na podwórze i z sączącą się z głośników muzyką nie byłoby przyjemniejsze?

Miasto schowało się gdzieś, przykryte przez czarodziejską, dziką wieś, o której dzisiaj marzę po cichu i nieco głośniej.

Często o tym piszę i wciąż mnie tam nie ma, ale myślę, że sama wędrówka i proces są przygodą samą w sobie. A ufam, że moja wędrówka wiedzie mnie właśnie tam, poza granicę czerwonej łuny. Może tam, gdzie niebo styka się z wodą? Wciąż próbuję odpowiedzieć sobie na to pytanie.

Wczoraj...

Jechaliśmy.

Koty z błyszczącymi oczami stawały na środku wąskich, wiejskich dróg prężąc grzbiety, a później jednym susem uciekały w ciemność. Światła samochodu tworzyły wąski tunel, za którym wszystko było nieznane i niebezpieczne.

Przystanęliśmy w polu.

Coś, co było schowane w ciemności popiskiwało smętnie.

Świerszcze grały nocny koncert.

Popatrzyłam w niebo. Tyle gwiazd.

A później ona. Ledwo widoczna. Błękitna. I jej rozpuszczone włosy.

Na końcu tej podróży, krótko przed północą, kiedy zatrzasnęliśmy za sobą drzwi samochodu, stojąc na parkingu ponownie spojrzałam w górę. Czerwone niebo, łuna miasta. Wszystko, co było widoczne tam, daleko, teraz zdawało się nie istnieć. Może dlatego właśnie, przez tyle lat, nie zadzierałam głowy, bo zapominałam o tym, że za tą łuną istnieje coś jeszcze?

Ale od jakiegoś czasu głowę zadzieram. Rano, kiedy parzę kawę. I później, w dzień. Często wtedy, kiedy słyszę dźwięk przelatującego samolotu. Często wtedy, kiedy słyszę z daleka pomruki burzy. I wtedy, kiedy bębni w okna deszcz. I wtedy, kiedy wieczorem siedzę pod oknem na fioletowej macie i staram się być Tu i Teraz.

I wtedy, kiedy we dwoje praktykujemy te nasze podróże - wieczorne i nocne. Albo te bardzowczesnoporanne.

Patrzę i podziwiam, bo szkoda mi tego nie robić. Mam wrażenie, że czas upływa tak szybko, jak jeszcze nigdy wcześniej.

A więc patrzę.

---

I ty też spójrz w niebo. Na północ.

Może wypatrzysz długie, niebieskie włosy.

 
 
 

Komentarze


© 2024 by VIOLET STUDJO

bottom of page