Kos
- violetstudjo
- 18 mar 2020
- 6 minut(y) czytania
Wczoraj pod wieczór usłyszałam, jak za oknem śpiewa kos.
W końcu dotarł do mnie mój ukochany ptasi zaśpiew, na który czekałam długie miesiące. Wychyliłam głowę przez okno i choć powietrze było ciężkie od dymu, to chwilę tak stałam i słuchałam, aż nastała cisza.
Wtedy zrobiło mi się trochę smutno, ale tylko na chwilę.
To nic, będzie wracał, przecież dobrze o tym wiem. Teraz tylko się ze mną przywitał, oznajmił, że jest.
Witaj, kosie, miło mi, że znowu się spotykamy. Nie wyznam ci, ile razy w ciągu zimy włączałam twój śpiew na youtube.
Wiem, wiem, to nie to samo. No, ale musisz przyznać, że lepsze to, niż nic. Nie bocz się, obiecuję ci, że skoro już jesteś, to o youtube zapomnę.
Umowa? No, to dobrze.
---
- A jak ty sobie radzisz w tej zmienionej, domowej rzeczywistości? - pojawiają się ostatnio pytania. Zastanawiam się przez chwilę i odpowiadam, że radzę sobie całkiem dobrze, bo ta zmieniona rzeczywistość jest w dużej części moją codziennością i niespecjalnie odczuwam zmiany. Od długiego czasu kieruję się zasadą #zostanwdomu, więc w sumie nie jest ona dla mnie niczym nowym.
Zdalna praca, cztery ściany, wyciągnięty sweter z rekinem i ograniczanie wyjść - to wszystko jest dla mnie jakoś dziwnie naturalne. A jak z kalendarza straszy termin oddania projektu, to już w ogóle świat oglądam przez okno. Nie wiem, czy to dla każdego. Chyba raczej nie dla każdego. Być może tylko nieliczni odnajdą się w takim trybie pracy.
Być może zaledwie garstka go polubi.
Szczęśliwie dla mnie - znajduję się w tej garstce.
Na tym metrze moja praca, a na tamtym metrze moje życie prywatne. Czasami się to miesza i na prywatnym metrze jedną ręką potrząsam patelnią, a drugą ręką opisuję komuś w mailu szczegóły projektu. Innym razem na metrze "biurowym" składam skarpetki w kulki, bo tu jakoś najwygodniej.
---
- A wyjścia? - to kolejne pytania.
A nie wiem. Na mieście nie jadam, bo odkąd nauczyłam się co nieco gotować, to całkiem polubiłam bycie w kuchni. Przedwczoraj przykładowo zrobiłam fajne słodkie kulki z płatów owsianych z miodem, masłem orzechowym i kakao, dzisiaj może strzelę jakiś pasztet albo inny chleb. Do pubów też zaglądam raczej rzadko - raz na jakiś czas. Więc teraz też nie odczuwam, żeby w moim życiu wiele się zmieniło.
Tylko do drogerii i ciuchlandu pójść nie mogę, a to akurat lubię. Ale przecież nie jest to rzecz, bez której nie można się obyć. Tak więc... nie, nie zmieniło się u mnie wiele.
---
I choć na mieście nie jadam, do pubów nie biegam i do sklepów też staram się nie zaglądać chyba, że mnie przypili bo skończyły się pomidory, to jednak wymykamy się z K. na zewnątrz - tam, gdzie możemy być całkiem sami.
Z dala od tego starego-nowego świata.
Tam, gdzie nie ma żywej duszy, gdzie panuje cisza, gdzie z nikim się nie mijamy, z nikim nie rozmawiamy.
- Może zabierzemy obrazy i zrobimy im zdjęcia na tle pól? Zawsze wyglądałyby ładniej. Mogłabym sobie te zdjęcia wstawić do internetowej galerii. - zaproponowałam wczoraj i zdjęłam jedną ze swoich prac ze ściany.
Zniknęliśmy więc daleko, daleko za miastem, w wysokiej, suchej trawie. Tańczyły w słońcu drobiny, które narodziły się wraz z nadejściem wiosennego słońca, gdzieś z zarośli poderwał się do lotu bażant. Innego towarzystwa nie mieliśmy i uważaliśmy, że to bardzo komfortowe. I gdy już zrobiliśmy kilka zdjęć, dotleniliśmy się, wygrzaliśmy się w słońcu i owiał nas nieśmiały, wiosenny wiatr, powróciliśmy do praktykowania bycia w domu i skupienia się na domowym życiu. Wsunęłam na siebie sweter z rekinem, zjadłam słodką kulkę, siadłam do pracy przy komputerze. Za oknem było nienaturalnie cicho i sennie - tak, jak w ostatnich kilku dniach i zupełnie inaczej, niż jeszcze tydzień temu.
No i wtedy właśnie przyleciał kos, żeby się przywitać.


Podniósł mnie trochę na duchu ten kosi zaśpiew.
Jakiś czas temu dopadło mnie dziwne uczucie zmęczenia i żalu.
Pojawiło się po kilku miesiącach dzikiej pracy, po tym, jak naładowane Bałtykiem i Norwegią baterie trochę się już rozładowały i kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że w tym szaleńczym biegu zostawiłam gdzieś za sobą swoje potrzeby - głównie tę, by tworzyć dla siebie.
W końcu dotarłam do punktu, w którym utrzymuję się ze swojej pasji i wykonuję zawód, który chciałam wykonywać, ale po kilku miesiącach galopu zatrzymałam się nagle przerażona, że zapomniałam zupełnie o sobie i o tym, żeby tworzyć ze zwykłej potrzeby tworzenia.
I myśl ta była dla mnie dość niewygodna.
---
Pamiętam, jak wiele lat temu, pewnie już przeszło dziesięć, nad morzem, spotkałam pewnego człowieka, który siedział w centrum małego nadmorskiego miasteczka i rysował karykatury.
Nie były to jednak karykatury z gatunku brzydkich karykatur. Były ładne, a to, co zostało w nich wyciągnięte na wierzch i co zwracało największą uwagę, nie było odstającymi uszami, które zostały jeszcze bardziej na rysunku powiększone, albo cofniętym podbródkiem, który nagle na kartce stał się tak cofnięty, że znikał.
Na karykaturach pokazane było wnętrze. Myślenie. Spojrzenie. Podejście do życia. Zbyt poważne, albo zbyt niepoważne. Inne, od ogólnie przyjętego, albo w ogóle się od ogólnie przyjętego nie różniące.
Nigdy pewnie nie zdecydowałabym się na karykaturę, ale rysujący człowiek wydał mi się bardzo interesujący. Miał pożółknięte (pewnie od papierosów) wąsy, skręconą, długą brodę, okulary, które zsuwały mu się z nosa, beret i jasną kurtkę. Siedział codziennie, w tym samym miejscu pod drzewem, na rozkładanym krześle. I rysował.
Przyglądałam mu się za każdym razem, kiedy go mijałam, a mijałam go codziennie. Wciąż wyglądał tak samo, nawet nie ruszał się za dużo - ruszał się tylko ołówek, którym skrobał po kartce.
Pewnego dnia podeszłam i poprosiłam o karykaturę, w sumie nie wiem po co.
Nie pamiętam już swojego zestresowania, ale domyślam się, że sięgało zenitu, bo znam siebie i wiem, jak reaguję w pewnych sytuacjach.
Karykaturzysta wskazał dłonią rozstawione przed sobą krzesło, a później, po raz pierwszy podniósł wzrok. I wtedy cały stres minął, bo patrzyła na mnie para łagodnych, śmiejących się oczu.
- No więc. Co lubi pani robić? - zapytał i znów spojrzał w kartkę, a jego ręka zaczęła szybko przesuwać się po papierze.
- Rysować. - odpowiedziałam krótko, bo nic innego nie przyszło mi do głowy.
- Rysować. - pokiwał głową. - A co pani rysuje?
- A, takie... Takie wymyślone rzeczy. Bajkowe. Lubię surrealizm i tak wymyślam.
Znów kiwnięcie głową.
- Tak. - oczy na krótką chwilę podniosły się znad kartonu. - Trzeba pamiętać, że to, co najważniejsze do odkrycia, jest w nas. A co chciałaby pani robić w przyszłości, po studiach? Kim chciałaby pani być?
- Nie wiem. Chciałabym dalej robić to, co lubię.
- A wie pani, że czasami w życiu różnie się układa. Można potrzebować pieniędzy, albo pojawia się w życiu ktoś całkiem nowy, od nas zależny i wtedy trzeba robić coś, żeby o tego kogoś się zatroszczyć. Ja na przykład wie pani, kim jestem? Belfrem jestem. Tak to się moje życie ułożyło. Tylko teraz są wakacje, to tak rysuję.
- Och, nie. - odpowiedziałam dwudziestoletnia ja. - Najważniejsze jest robić to, co się lubi. Pieniądze nie są najważniejsze, praca nie jest najważniejsza. Najważniejsze to oddawać się pasji, nie ważne, czy jest opłacalna, czy nie.
Oczy uśmiechnęły się nad kartką. Znów kiwnięcie.
- Jest pani idealistką?
Chyba nie doczekał się odpowiedzi.
Kartka została w końcu odwrócona w moją stronę. I zobaczyłam siebie, swoje oczy i pasiastą bluzkę, w którą byłam ubrana. I zobaczyłam, jak siedząc na ołówku przemierzam niebo. Niebo, po którym płyną chmury.
A w tych chmurach płynie moja głowa.
Wzruszyła mnie wtedy ta praca. Nie wiem, gdzie ją mam. Ale muszę ją mieć, bo nie wyrzucam takich pamiątek. Zniknęła tylko gdzieś pewnie pod stertą innych rzeczy, po wielokrotnym przekładaniu, przestawianiu, wyciąganiu wszystkiego i wkładaniu z powrotem, niekoniecznie w to samo miejsce.
Więc jest gdzieś pewnie, stoi za szafą, włożona w antyramę i zakurzona i czeka, aż ją odnajdę i wzruszę się znowu. Ponad dziesięć lat starsza.
Dziś rozumiem trochę pytanie rysownika. Choć to, co mu wtedy powiedziałam, jednak się spełniło i jest we mnie w związku z tym dużo wdzięczności.
- Chcę rysować.
Wiem już też, dlaczego kiwał głową i dlaczego jego oczy się śmiały. Czasami coś musi zejść na dalszy plan, by na pierwszym planie pojawiło się coś innego.
Szczęśliwie udało mi się wszystko ze sobą jakoś skleić na przestrzeni tych lat, ale... jakiś czas temu pojawiło się to uczucie, że nie zawsze potrafię utrzymać równowagę pomiędzy tym, co wykonuję zawodowo a tym, co robię z wewnętrznej potrzeby, choć jest to ze sobą w zasadzie połączone. Pewnie dziesięć lat temu, siedząc na wprost karykaturzysty, miałabym do siebie o to bardzo duże pretensje. Teraz pretensji nie było, pojawiło się natomiast to nagłe niewygodne uczucie żalu do samej siebie, które w zasadzie dosyć szybko się ulotniło. Bo skoro takie uczucie się pojawia, to jest to znak, by coś zmienić.
Wiosenny kosi zaśpiew podniósł mnie na duchu i pomyślałam, że dobrze, że zdjęłam wczoraj ze ściany obraz i uciekłam z K. w dzikie pola.
Kosi zaśpiew sprawił też, że poczułam, że życie, choć w ostatnim czasie dziwne, to jednak toczy się dalej.
Wiosna zaczęła wypychać leniwą zimę, wiatr powoli zaczął się ocieplać, niebo zrobiło się błękitne, dzień się wydłużył. Śnięte muchy zaczęły przysiadać na parapetach.
Więc skoro wszystko idzie naprzód, to znaczy, że i ulice w końcu na powrót zapełnią się gwarem, a senność się skończy.
Hasztag #zostanwdomu też w końcu zniknie, bo nie będzie już potrzebny. A ja dalej będę się do niego stosować, siedząc przed monitorem w swetrze z rekinem i mając na jednym metrze moją pracę, a na innym metrze życie prywatne.
Wtedy ktoś pewnie znowu zapyta, jak się czuję w tej nowej-starej rzeczywistości, kiedy wszystko wróciło do normy. A ja pewnie znów chwilę będę się zastanawiać i odpowiem, że całkiem dobrze, bo w tej kwestii niewiele się u mnie zmieniło.
Tylko częściej będę zdejmować ze ściany obrazy, żeby zabrać je gdzieś na sesję. Albo powieszę na ścianach zupełnie nowe.
Tak, to chyba całkiem dobry pomysł.
---
A Ty, jak sobie radzisz?

Komentarze