top of page

Żegluj

  • violetstudjo
  • 22 wrz 2019
  • 9 minut(y) czytania

- Ale powiedz mi: co można robić nad morzem? - zapytał mnie jakiś czas temu znajomy, a jego ton był taki, że wiadome było, że żadna odpowiedź nie będzie dla niego satysfakcjonująca.

- No, wiesz. My na przykład lubimy chodzić i robić zdjęcia. - odparłam głupio, czując jakiś dziwny rodzaj wstydu.

Przewrócił oczami, a mnie zrobiło się jeszcze bardziej wstyd, że mam takie bezsensowne pomysły na spędzanie urlopu. Że to nie Grecja, nie Chorwacja, nawet nie góry z ich pięknymi szlakami, tylko kraina parawanów.

Często odpowiedzi przychodzą mi do głowy po fakcie, więc dzisiaj wiem, że gdyby mój znajomy zapytał mnie po raz kolejny co można robić nad morzem, spojrzałabym na niego całkowicie pozbawiona wstydu i odparłabym krótko:

- Żyć.


Nie lubię morza w sezonie. Nie, inaczej. Kocham morze. Zawsze. Ale kiedy widzę obrazki kolorowych plaż wypełnionych parawanami, bud pełnych kiczu, dmuchanych zabawek i tysięcy magnesów z fokami, kiedy widzę namioty wypełnione wakacyjną modą, w których znajduje się wszystko to, co można kupić w każdym innym mieście, ale kupuje się to na wakacjach, to jest mi trochę przykro. Ulatnia się gdzieś bałtycka magia, niknie przytłumiona zapachem kebaba, frytek i ryby w panierce. Jednak wiem, że gdzieś pod tym wszystkim, pod kolorami, zapachami i parawanami ukrywa się ono – czasami bardziej wzburzone, czasami spokojniejsze, ale niezmiennie moje ukochane Morze Bałtyckie.


Kto nie poznał magii morza po sezonie, ten być może zawsze będzie przewracał oczami na myśl, że można chcieć jechać na urlop nad Bałtyk. Kto nie poznał magii Bałtyku po, lub przed wakacjami, ten zawsze będzie chyba uważał, że urlop nad morzem to leżenie, jedzenie, kąpiele i setki turystów. Kto ma przed oczami obraz z pocztówki, na której na plaży jest tak kolorowo i tłoczno, że aż boli, ten za każdym razem będzie twierdził, że tak spędzony urlop musi być koszmarem.

Kiedyś, lata temu Morze też kojarzyło mi się z nicnierobieniem i leżeniem w słońcu. Dziś określam tamte nadmorskie dni mianem „błogich”. Dobrze je wspominam, bo kojarzą mi się z dzieciństwem. Pewnego razu postanowiłam jednak sprawdzić jakie jest morze, kiedy w kolorowych budach zostają zaciągnięte rolety, a plaża się wyludnia.

I kiedy to sprawdziłam, to okazało się, że nie mam ochoty powracać nad morze w wakacje.


RZUĆ WSZYSTKO I JEDŹ NAD MORZE.


Jestem dzieckiem morza, przyznaję to otwarcie.


Morze zawsze znajdowało się w mojej głowie, nawet przed moimi pierwszymi wakacjami na wybrzeżu. Od najmłodszych lat chłonęłam Muminki i zazdrościłam im ich własnej zatoki i kabiny kąpielowej. Zazdrościłam im tego, że nurkowały w morzu łowiąc perły, albo wypływały na dzikie wody łodzią, do której doczepiały sztormówkę. Zazdrościłam im też samych sztormów. Czytając książki Tove Jansson wyruszałam w światy pełne dzikich lasów i dzikich wód, gór i latarni morskich. Nigdy nie widziałam morza, ale w mojej głowie rodził się jego obraz i wyobrażenie tych obcych, północnych światów. W końcu nadszedł dzień, kiedy osobiście miałam morze poznać.


Z Bałtykiem zapoznałam się mając lat niespełna dwanaście. To były wakacje tuż przed moimi urodzinami. Zabrali mnie tam rodzice. Pamiętam, że nosiłam granatowo-białe ogrodniczki w paski, miałam grzywkę, warkocz i zielony kostium kąpielowy. Nad morze pojechaliśmy „maluchem”, w którym zmieściło się wszystko, co potrzebne, a nawet znacznie więcej. Był koniec lat 90-tych, nie było autostrad, nie było stacji z hot-dogami i kawą na wynos, nie było też nawigacji w telefonie. Mieliśmy za to gruby atlas Polski obklejony kolorowymi samoprzylepnymi kartkami i z trasą zaznaczoną długopisem. Wstaliśmy w środku nocy, żeby wyjechać jeszcze wtedy, kiedy będzie ciemno. Podróż trwała długo, o wiele dłużej, niż trwa teraz – ale i mieliśmy sporo do przejechania z naszego Dzikiego Wschodu. Po drodze jedliśmy kanapki, ja drzemałam na tylnym siedzeniu po usypiającej tabletce na chorobę lokomocyjną. Pamiętam, że gdy zbliżaliśmy się do celu wystawiałam nos przez okno i byłam święcie przekonana, że czuję zapach morza. Dziś nie wiem czy rzeczywiście go czułam, czy tylko mi się to wydawało.


Pamiętam, że gdy pierwszy raz zobaczyłam morze, to od razu poczułam jego ogrom. Było nieskończone, wzburzone, krzyczące i udekorowane morską pianką. Nad wodą krążyły mewy, a pod falami unosiły się bladoróżowe meduzy. A te fale...! Skakałam przez nie w granatowo-białych ogrodniczkach w paski i biegałam po mokrym, ubitym, mieniącym się w słońcu piasku. To było takie inne od wszystkiego, co znałam do tej pory, nie przygotowała mnie na to nawet lektura Muminków.


Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że właśnie tego dnia, kiedy będę przeskakiwać przez fale w pasiastych spodniach, rozbudzi się we mnie coś, co nigdy już nie zostanie zaspokojone i że w moim sercu narodzi się nowy rodzaj miłości – miłość do miejsca. Tamtego dnia, mając lat niespełna dwanaście, szczerze i silnie się zakochałam.


Dziś, tak wiele lat później uczucie to nie zmalało ani na cal.


Morze jest krainą sprzeczności – daje mi spełnienie, spotkanie z nim sprawia, że czuję się szczęśliwa, a jednak wyzwala we mnie gigantyczne pokłady melancholii i smutku. Kiedy nadchodzi czas spotkania, nie ma dnia, żeby nie towarzyszyła mi myśl o nieuchronnym końcu mojego pobytu na północy. Nie jest ważne, czy spotkanie trwa trzy dni, czy dziesięć. Nigdy nie mogę pozbyć się myśli, że to krótka i krucha chwila szczęścia, która z każdą minutą dobiega końca, a gdy ten koniec nastanie, to we mnie znów pozostanie niedosyt.


"Czy nad morzem wieje?"

RYTUAŁY.


Mam taki nadmorski rytuał, tradycję - zresztą jedną z kilku. Tradycją tą jest witanie się i żegnanie się z morzem.

Kiedy widzę się z morzem po przerwie, musimy podać sobie ręce. Schodzę na brzeg, kucam w mokrym piachu, wyciągam dłoń i nie zabieram jej, aż nie zostanę polizana. To takie symboliczne podanie sobie dłoni na przywitanie. Wtedy moje myśli skierowane są tylko w stronę morza.

- Dzień dobry - myślę. - Długo się nie widzieliśmy. Tęskniłam.

Morze szumi w odpowiedzi i wyobrażam sobie, że w szumie tym znajduje się odpowiedź, która czasami jest wesoła, a czasami pełna wyrzutu, coś typu: „Dlaczego tak długo?”.

Ręce podajemy sobie też na pożegnanie. W ogóle zawsze żegnamy się długo. Bo pożegnać się musimy – najpierw jest wstępne pożegnanie, to znaczy wizyta na plaży i długie spoglądanie na fale i chmury. Wyznawanie miłości i składanie obietnic, że niedługo znów się zobaczymy. Później są łzy, droga powrotna do lasu, kilka spojrzeń za siebie. A później bardzo często jeszcze jeden przystanek, gdzieś po drodze, przy innym wejściu na plażę. Żeby raz jeszcze wyznać miłość, raz jeszcze obiecać i kilka razy spojrzeć tęsknym wzrokiem, aż w końcu pojawi się silne postanowienie rzucenia ostatniego spojrzenia. I po tym ostatnim spojrzeniu nie należy już się odwracać, trzeba tylko wejść w las i poczekać, aż szum stanie się niesłyszalny. Wtedy można na dobre rozpocząć drogę powrotną – drogę, której zawsze towarzyszą wilgotne oczy.


Wiedziałam, że w tym roku też oddam się tym rytuałom. Musiałam tylko zamknąć wszystkie projekty i przetrwać szalony czas wzmożonej pracy, żeby przed wyjazdem wszystko było gotowe. Miałam ambicje spakować się wcześniej, o niczym nie zapomnieć i idealnie rozplanować wszystkie przedurlopowe sprawy. Oczywiście można mieć ambicje i plany, a życie i tak układa się inaczej. Wieczorem przed wyjazdem kładłam się do łóżka z myślą, że panuje wokół mnie ogromny chaos, któremu nie potrafię zaradzić i że z pewnością o czymś zapomnę.

Zapomniałam, ale to nieważne.

Grunt, że kiedy następnego dnia otworzyłam oczy to wiedziałam, że jestem już o krok od rytuału przywitania się.


Kiedy w końcu stanęliśmy z morzem twarzą w twarz i podaliśmy sobie dłonie wiedziałam, że wszystko jest jak należy.


DNI ZBUDOWANE Z MORSKIEJ PIANKI.


Morze po sezonie to zimno. Niby dobrze o tym wiem, ale wciąż tak naprawdę o tym zapominam. Zabieram za mało swetrów, albo pakuję zbyt cienkie buty. Albo uświadamiam sobie, że to błąd, że nie spakowałam rękawiczek i czapki.


Morze to wiatr. Niepotrzebnie układam fryzurę, bo po wizycie na plaży mam na głowie gniazdo. Mój nos jest czerwony, podobnie jak policzki, usta są szorstkie. Takie jest to morze. Dobrze mieć tutaj wygodne buty, plecak i kilka warstw ubrań i nie warto robić wyraźnego makijażu, bo wiatr wyciska z oczu łzy.


Morze to wolność. Nigdzie, w żadnym innym miejscu nie czuję się tak wolna, jak tutaj i nie jest to kwestia tego, że wizyta tutaj poprzedzona jest szaleńczą pracą, której zwieńczeniem jest urlop, w czasie którego mogę przez chwilę nic nie robić, albo robić niewiele.

Czasem mam wrażenie, że nad morzem nie potrzebuję niczego więcej, że mogę usiąść na kocu i patrzeć. Albo zamknąć oczy i słuchać. Że mogę BYĆ i że stoję naprzeciw czegoś, co ciężko jest mi ogarnąć wyobraźnią.


Morze to dźwięki.

- Ych, ych, ych, ych, ych! - tęsknie krzyczy mewa.

Nocą w porcie sprzęty przy kutrach obijają się o siebie, klekocąc i dzwoniąc. Kle-kle-kle.

Koty miauczą – po sezonie jest ich bardzo dużo.

Woda chlupie przyjaźnie od strony zatoki i przeraźliwie krzyczy od strony otwartego morza.

Ktoś kogoś nawołuje.

Niosą się te dźwięki gdzieś obok i ma się dziwne wrażenie, że jeśli zabraknie choć jednego z nich, to cała ta bałtycka magia stanie się dziwnie niepełna.


Morze to obrazy.

To taniec kormoranów, które siedząc na drewnianych palikach wbitych w wodę rozpościerają skrzydła i przekrzywiają głowy.

To małe, krągłe, długonogie ptaszki, które zabawnie zanurzają podłużne dzioby w zalegających na plaży niewielkich jeziorkach.

Chmury, które gonione wiatrem układają się w kształt wielkich koni morskich, ciągnących za sobą skłębione ogony.

Wiatraki, tak spokojnie kręcące skrzydłami na wietrze.

Bladoróżowe meduzy, wyrzucone na brzeg, pozbawione życia i smutne.

Mewy, walczące z wiatrem, lecące w miejscu nie mogąc go przezwyciężyć.

Drobne, białe muszelki, którymi upstrzony jest piasek.

Błyszczące, gładkie kamienie, wyrzucane na brzeg.

Kawałki drewna wyglądające jak śpiące smoki, które zapadły w sen na plaży.

Latarnie morskie, które wieczorami zaczynają porozumiewawczo mrugać i na które można patrzeć w zahipnotyzowaniu. Błysk, ciemność, błysk, ciemność, błysk, ciemność...


Teraz już twoja w tym głowa, żeby ubrać się w kilka warstw ubrań, założyć wygodne buty i wybrać się w podróż, żeby patrzeć, słuchać, wąchać i czuć wiatr na twarzy. Patrz! Słuchaj! Bądź. Żyj...!


Podniebny koń morski i zagubione na brzegu mewie pióro.


ŻEGLUJ.


- Powiedziała mi moja dziewczynka, że ona mi wybaczy. Wszystko mi wybaczy. Ale czy wrócę kiedyś do domu? - Marynarz uśmiechnął się bezzębnie i dotknął mojego ramienia. W porcie było cicho, latarnie świeciły ciepłym, pomarańczowym światłem. Sprzęty rybackie znowu sennie obijały się o siebie: „kle, kle, kle”. - A ja jej mówię... No jak, jak mam wrócić, jak przestać pływać?

- Chyba pan musi. - pokiwałam głową, po raz kolejny nie wiedząc „na świeżo” co mogę odpowiedzieć. Czasem najlepiej idzie mi kiwanie głową i robienie czegoś w stylu: „Mmm”.

- Ale... jak? Jak wciąż chcę wypływać, choćby tam, w tamtą stronę – tu wskazał ręką w swoje lewo i zaśmiał się. - do Redy?

Machnął na pożegnanie.

- Wszystkiego dobrego! - krzyknęłam jeszcze za nim. Nie wiem, czy potrzebnie. Może tak. Jeśli żeglowanie jest dobre, to niech to żeglowanie trwa.

Odszedł w stronę kutra, w jasnym swetrze i czapce naciągniętej na oczy.


Morze woła. Ja pana w zasadzie rozumiem. Myślę, że jeśli zamieszkałabym nad morzem, to prędzej czy później dorobiłabym się łódki, żeby oglądać morze nie tylko z brzegu, ale też od środka.


Te morskie podróże to... To w zasadzie takie podróże przez życie.

Morze wzywa, żeby żeglować. Tak, jak życie wzywa, żeby przez nie płynąć. Możesz żeglować od strony zatoki, w tych spokojnych wodach i wygrzewać plecy w słońcu, a możesz ruszać przez morskie bałwany, prosto na wody niezbadane, tam, gdzie nie wiesz, co cię czeka i co cię może spotkać. Czego byś nie wybrał: żeglujesz, żeglujesz przez to życie, niesiony gdzieś, bliżej, lub dalej, wyglądając latarni morskich. Czasami gubisz się i sam nie wiesz, gdzie zostaje niesiona przez fale twoja łódź. Aż mignie na horyzoncie dobrze ci znane światło. A może nie jest znane?


Rozumiem pana i ja też żegluję.

Ktoś mówi, że może dobrze byłoby w jakimś miejscu osiąść, a ja nie wiem jak. Żegluję i żegluję nie wiedząc gdzie mój bezpieczny port i czasami mam wrażenie, że jedynym słusznym portem, jaki mogę wybrać, jest właśnie ten prawdziwy, ten, gdzie krzyczą mewy. I że latarnie morskie wskazują mi drogę prosto do niego. Że powinnam do niego wpłynąć i tu pozostać, żeby nie tęsknić za miejscem... Ale wciąż nie mam pewności, wciąż płynę. I nieustannie towarzyszy mi to pytanie: Dziki Wschód, czy Dzika Północ?


Dziś ostatni dzień lata.

Jaka to przyjemność być tego dnia na północy.

Cieszę się, że jestem właśnie tutaj – w samym środku mojego własnego, prywatnego świata, że jesteśmy tu razem z K.

Zawsze celebruję ten specjalny dzień. Za chwilę przyjdzie jesień, a wraz z nią kolejny rytuał – rytuał zapalania w korytarzu lampy w kształcie kuli, którą będę zapalać przez całą jesień i zimę, aż do wiosny. Nigdy nie powinno się zapalać lampy zbyt wcześnie. Już sam Tatuś Muminka upominał Mamę, że nie należy zapalać lampy na werandzie, dopóki lato nie minie. Zapalone światło kończy lato. Później jest już tylko jesień.*


To jest dobry ostatni dzień lata.

Posiedziałam samotnie na piasku od strony zatoki, w specjalnie przygotowanym dołku, który sama sobie wykopałam. Woda chlupała delikatnie i przyjemnie, słońce przygrzewało mocniej, chwilami było nawet gorąco. Być może po raz ostatni w tym roku. Później wyruszyliśmy z K. na plażę od strony otwartego morza, gdzie moje włosy ponownie stały się czymś na kształt gniazda. Zasiadłam na kocu, a K. zaczął taszczyć na brzeg morza sporej wielkości konar, żeby położyć go na mokrym piasku i zrobić mu kilka zdjęć. Położone przy brzegu drzewo stało się ponownie śniącym smokiem.

Zjadłam kilka maślanych ciastek.

A wieczorem znów wybraliśmy się nad zatokę.

Tym razem nie czekaliśmy, aż ściemni się na tyle, żeby w oddali rozbłysła latarnia morska.

Zanim pojawiło się jej światło, zamknęliśmy za sobą drzwi pokoju.



*Kilka słów na temat rozpalania lampy na jesieni możecie przeczytać w książce "Tatuś Muminka i Morze" autorstwa Tove Jansson.




 
 
 

Comments


© 2024 by VIOLET STUDJO

bottom of page