O celebrowaniu poranków, szklanych ścianach i o tym, jak kawa przyniosła odpowiedzi.
- violetstudjo
- 18 cze 2019
- 9 minut(y) czytania
W końcu nadszedł chłód. No, może nie taki prawdziwy, ale jednak odczuwalny. Mówią, że chwilowy i że jutro się z nami pożegna - chłonę go więc i staram się nim nacieszyć tak bardzo, jak to możliwe.
Nie toleruję upałów.
Nie toleruję ich tak bardzo, że mam ochotę się rozpłakać. Męczę się siedząc przed monitorem, mdli mnie, kręci mi się w głowie. Wszystkie zapachy, nawet te, które na co dzień są ledwo wyczuwalne, drażnią mnie okrutnie. Nie lubię mojej zaróżowionej w upał skóry. Każda czynność sprawia, że na czoło wychodzi mi pot. Od krzesła odklejam się z cmoknięciem, najchętniej trwałabym w stanie zawieszenia w powietrzu, żeby moje stopy nie dotykały podłogi a plecy oparcia fotela. Nawet leżenie mnie męczy, mam wrażenie, że narzuta na łóżku jest drażniąca i złożona z małych, palących igieł. Nie rozumiem zwolenników upałów. Szanuję ich preferencje temperaturowe. Ale ich nie rozumiem.
Ostatnie upalne dni były dla mnie koszmarem. Czułam się jak na torturach bo praca, której miałam (i wciąż mam) bardzo dużo, zajmowała mi dwa razy więcej czasu, niż zazwyczaj. W czasie upałów nie potrafię się skupić, ilość przekleństw, które ciśnie mi się na usta w czasie, kiedy nie działa mi program, albo coś w projekcie idzie nie tak, jak należy, albo kiedy po prostu popełniam jakiś głupi błąd, jest imponująca. Nawet wiatrak owiewający mi plecy działa mi na nerwy. I nie pomaga - siedzę, próbując się skupić bo wiem, że muszę, ale głowa mi ciąży i wszystko wiruje.
Nie toleruję upałów.
Dla mnie mogłyby nie istnieć.
Ukojenie przynosi dopiero noc, choć i noce ostatnio są cięższe - upalne i ciche. Ciepło, które weszło we wszystkie zakamarki ulic i roślin, w czasie upalnych nocy z zakamarków tych wypełza.
Wraz z tym ciepłem, wychodzą z zakamarków nocne owady - senne i ciche. Te o miękkich, puchatych skrzydłach, gubiących drobinki, kiedy się ich niechcący dotknie. Siedzę na balkonie, zanurzona w tym lepkim, gęstym, mrocznym sosie. Niezbyt długo bo wiem, że w rogach balkonu czai się też inne życie - to o ośmiu nogach, które przędzie swoje sieci i nie jest widoczne w świetle dnia. Wiem, że ono może być wszędzie - na murze, o który się opieram, pod krzesłem, na którym siedzę. Pewnie boi się mnie bardziej, niż ja jego, ale nie chcę wchodzić mu w drogę, mimo wszystko.

Później kładę się pod prześcieradłem i zapadam w sen, który przerywa mi wkradające się do pokoju światło dnia. O tej porze roku światło dnia daje o sobie znać w nocy. Zapadam jeszcze w niespokojne drzemki. W końcu budzę się na dobre, otwieram szeroko okna. Poranek jest rześki, ale z każdą chwilą robi się coraz bardziej upalny, aż w końcu czuję, jak na powrót kręci mi się w głowie i mnie mdli. Ratuję się wodą, wodą z cytryną, wodą z cytryną i rozmarynem, kefirem i zmiksowanymi truskawkami. Nic nie działa, nic nie pomaga.
Nie toleruję upałów.
Co innego chłody i szarości i przetaczające się po niebie chmury. Lubię wiatr i bezpieczeństwo, które odnajduję w swetrze o zbyt długich rękawach. Lubię się w nim skryć. Lubię, kiedy powietrze jest rześkie i ruchome, kiedy wiatr owiewa mi głowę, kiedy głowa ta jest lekka, kiedy oczy są szeroko otwarte, umysł czysty, a skóra chłodna. Pewnie dlatego za moje miejsce uważam morze. To brzydkie, zimne, ciemne i brudne morze.
Bałtyk.
Dla mnie piękny i magiczny - czasem cichy i chlupiący niczym zupa, innym razem rozgniewany i wypełniony dziesiątkami białych grzyw. Bałtyk wyrzucający na brzeg blade meduzy, Bałtyk, nad którym czuwają światła latarni morskich. Bałtyk, który brzmi muzyką dobywającą się z mewich gardeł.
- Ych, ych, ych, ych, ych! - tęskne, zawodzące ychanie przedziera się przez okna, kiedy otwierasz nad Bałtykiem oczy, kiedy jesz śniadanie i kiedy wychodzisz na spacer.
- Ych, ych, ych, ych, ych! - słyszysz je, kiedy kierujesz kroki do portu. Morze ma tam charakterystyczny zapach. Możesz się skrzywić, a możesz powiedzieć, że go w dziwny sposób kochasz.
Okręcasz się swetrem, bo jest nieco chłodniej, dzień jest szary i spokojny.
Jest już po sezonie, albo jeszcze przed, ogródki piwne dopiero się rozstawiają, albo są składane, turystów coraz mniej, albo jeszcze nie za dużo, na pierwszy rzut oka widać kto tym turystą jest, a kto jest człowiekiem morza. Plaża jest pusta, albo prawie pusta i wieczorem możesz wyciągnąć z plecaka smaczne, czerwone wino i wypić je siedząc na piasku. Patrzeć na światła odbijające się w wodzie. Snuć rozmowy o tym co było, co jest, co będzie.
Planować.
Nad morzem, w chłodzie i wietrze, pod niebem skłębionych chmur, rodzą się historie o wężach morskich, dalekich podróżach i ciemnych lasach.
Moje kochane Morze, tak za tobą tęsknię.
Woła mnie ta dzikość morza, w ogóle woła do mnie dzikie życie.
- Hej, hej! Widzisz mnie?
- Hej! Widzę! - macham ręką. - Już do ciebie idę!

Im jestem starsza, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że pisane jest mi dzikie życie, z dala od pędu, z dala od miasta i z dala od stresu. Stres znudził mi się kompletnie, pęd też mi się znudził. Kiedyś mi się podobał, teraz przestał. Może tak jest po trzydziestce.
Zamiast tego mam wizję, całkiem wyraźną, a to chyba dobry znak.
W niewielkim domu znajduje się pracownia Violet Studjo, pod domem uprawiany jest dziki ogród. Jest taras z lawendą, wrzosami i maciejką, a w zasadzie dwa tarasy - od wschodu i zachodu. I o wschodzie słońca można siedzieć na tarasie w plecionym fotelu i pić kawę.
Bo zawsze zaczynam dzień od kawy.
No, może nie jest tak, że podnoszę głowę, od razu idę do ekspresu i nastawiam go drzemiąc w pozycji pionowej. Myję oczy, chwilę rozciągam chory kręgosłup, a jeszcze później idę do kuchni i nastawiam ekspres, czasem wcześniej mieląc ziarna kawy w młynku. Często nastawiam do tego stare, skrzypiące radio. Tak właśnie celebruję początek dnia - to jest taka moja chwila, którą z nikim się nie dzielę. No, może tylko z K. Ale nie z resztą świata - świat jeszcze wtedy śpi, albo dopiero się budzi i być może celebruje poranek na swój sposób. Może podobnie do mnie.

Bardzo lubię kawę i nie wyobrażam sobie, żebym mogła jej nie pić. Nie to, żebym na prawo i lewo krzyczała, że bez kawy nie ma dnia, albo nie ma życia, albo, że proszę się do mnie nie odzywać przed kawą. Można się do mnie przed kawą odzywać, nie robi mi różnicy, czy wypiję ją zanim się odezwę, czy nie. Nie jest też tak, że jak jej nie wypiję to wykorkuję przed komputerem.
Nie wykorkuję.
Lubię kawę, lubię jej zapach i smak, lubię oglądać w sklepie zapaczkowane ziarna (podobnie jak lubię oglądać etykiety i butelki wina), lubię ją pić i piję ją średnio dwa razy dziennie.
I, śmieszna sprawa, kawa po części wpłynęła na moje zmiany w myśleniu i pozwoliła mi odpowiedzieć na pytanie: jak chciałabym, żeby wyglądało moje życie. Albo raczej: jak nie chciałabym, żeby wyglądało.
Kiedyś, kilka lat temu, przez chwilę "pracowałam" (biorę to słowo w cudzysłów, bo to było "na próbę", a później z nagłym pożegnaniem bez wynagrodzenia, ale dawno temu byłam naiwna i szłam na takie układy) jako grafik komputerowy w pewnym eleganckim i modnym miejscu. Mieściło się tam wiele firm, w tym ta, do której trafiłam, wszyscy byli młodzi, mówili sobie po imieniu i prowadzili rozmowy biznesowe. Oczywiście do dyspozycji była tam też kuchnia gdzie stał ekspres do kawy, z którego każdy mógł korzystać wedle potrzeb. Ja miałam taką potrzebę bardzo rzadko - nie myślałam o tym zachłyśnięta wizją pracy w miejscu raczej prestiżowym (to był czas, kiedy jeszcze lubiłam pęd) i zestresowana ilością rzeczy do zrobienia, z których pod koniec dnia byłam rozliczana i najczęściej musiałam zostawać dłużej, bo okazywało się, że zostało zrobione za mało.
Nie przeszkadzało mi to wtedy, czułam się, jakbym wygrała życie i miała przed sobą superszansę na dalszy rozwój. Zaczęłam nawet chodzić w stukających butach, choć od obcasów moje bóle kręgosłupa się pogłębiają, a po pracy wstępowałam do galerii handlowej oglądać magazyny z inspirującymi reklamami mimo, że był już wieczór i jedyne, czego chciałam to położyć się i odpocząć. Jednak wizja wspinania się po szczeblach super graficznej kariery była tak kusząca, że warto było zacisnąć zęby.
Pamiętam, jak kiedyś z pracy odebrał mnie K. Było bardzo późno, pojechaliśmy do mieszkania, w którym wynajmował mały pokoik, w którym było wszystko to, co zabrał z rodzinnego domu i co mogło mu się przydać w innym mieście, włącznie z rowerem. K. zrobił wtedy kolację, z którą czekał na mnie kilka godzin, aż w końcu postanowił po mnie pojechać.
- Nie jestem głodna. - warknęłam, zdejmując stukające buty. Byłam zła i zmęczona.
- No... trudno. - powiedział zmieszany. - To nic, szkoda, że się zmarnuje.
Popatrzyłam na leżące smętnie na talerzu grillowane cukinie, papryki i sery, które chyba kilka razy były podgrzewane i kilka razy ostudzane. Rozpłakałam się, wzięłam talerz i zjadłam swoją porcję. Nie wracaliśmy później do tematu, choć obydwoje wiedzieliśmy, że to wszystko nie powinno takie być.
Nie spałam dobrze.
Następnego dnia założyłam stukające buty i pojechałam do pracy. Tam wstąpiłam do kuchni, podeszłam do ekspresu i napełniłam kubek. To był jeden z niewielu dni, kiedy piłam tam kawę.
Pewnego dnia ekspres się zepsuł.
W modnym miejscu zapanowało poruszenie - oto nadszedł dzień, kiedy nie można funkcjonować, skupić się i pracować.
Zniknęłam za szybą nie interesując się losem ekspresu i skryłam się w boksie przy komputerze. Ktoś wcisnął głowę przez szklane drzwi.
- Jak sobie radzisz bez kawy? - zapytał z troską.
Wzruszyłam ramionami nie potrafiąc znaleźć sensownej odpowiedzi.
- Musimy go oddać do naprawy, nie wiadomo jeszcze kiedy wróci.
Głowa zniknęła, ja utonęłam w projektach.
Pamiętam jak w pewnej chwili szklane drzwi otworzyły się z impetem.
- Jesteśmy uratowani!
Oho, ekspres cudownie się naprawił, albo podjęto decyzję o natychmiastowym zakupie nowego. Wysunęłam się z boksu i poszłam do kuchni. Moim oczom ukazała się ogromna zgrzewka napojów energetycznych.
- Masz, masz, bierz. - ktoś wepchnął mi puszkę w ręce. - Dla każdego wystarczy.
Stałam zdezorientowana patrząc na radość, jaką dał innym napój w puszce. Mnie nie dawał. Ale napój wzięłam, żeby nie odstawać od reszty. Sączyłam go powoli. Nie przepadam za energetykami.
"Praca" w bardzo modnym miejscu nie trwała długo.
Żaden mój projekt nie okazał się wystarczająco dobry, żaden się nie podobał, a w czasie 11 godzin w biurze robiłam i tak za mało. Ktoś, kto wypowiedział te słowa był po kilku kawach bo nie spał poprzedniej nocy. Oczywiście z powodu pracy.
Trzasnął drzwiami z impetem, zostawił mnie i już nie wrócił.
Tamtego dnia, w drodze powrotnej do domu odebrałam telefon, że nie muszę już się w pracy pojawiać. Podziękowałam i się rozłączyłam. Wiatr owiewał mi głowę i wysuszał łzy, które napływały do oczu. Nie wiem dlaczego się tam pojawiły, bo wiem, że nie powinno być wtedy na nie miejsca. Z jednej strony czułam ulgę, z drugiej - nie umiałam opanować myśli, które szeptały mi do ucha, że jestem beznadziejna.
To wywołało we mnie smutek, ten z kolei przekształcił się w złość, która później stała się bezsilnością. Na samym końcu spoliczkowała mnie myśl, że do niczego się nie nadaję i nie będę tym, kim chciałam być.
Tak to już jednak jest, że czas to dobry lekarz. A najlepsze, co możemy zrobić, to przekuć porażkę w sukces i wyciągnąć naukę z trudnej lekcji.
W mojej głowie po jakimś czasie pojawiła się też myśl, która pozwoliła mi się wyciszyć i dała mi pewne ukojenie.
Ta myśl brzmiała: To nie jest mój świat i zrobię wszystko, by nigdy moim światem się nie stał. Nigdy nie stanę się człowiekiem, który wychodzi trzaskając drzwiami. Nigdy nie będę sobie odbijać moich bezsennych nocy i złych dni na tych, którzy do tych złych dni się nie przyczynili. Nie chcę brać udziału w tym szalonym pędzie.
To chyba wtedy zrozumiałam, że wizja boksów, szklanych ścian, pięknych, nowoczesnych, minimalistycznych wnętrz, nieprzespanych nocy, stresu i kroplówki podłączonej do ekspresu nie jest moją wizją. Że moją wizją są okna, przez które wpada słońce, sącząca się z głośnika muzyka, rozmaryn hodowany na parapecie, mały nieład, rzeczy nie do pary, śpiew ptaków za oknem i kawa robiona nieśpiesznie, z uczuciem i skupieniem. Czasami wcześniej mielona w młynku.
Wiem, że świat oferuje nam różne rzeczy - nie zawsze takie, jakie byśmy chcieli i nie zawsze nasza wizja życia pokrywa się z życiem, które prowadzimy. Chyba nawet częściej jest tak, że te dwie rzeczy się rozmijają, albo pokrywają tylko w połowie, lub w jeszcze mniejszej części. Ale dopóki można walczyć o to, żeby ta wizja życia stała się choć po części realna - powinno się walczyć.
I po tej przygodzie, kiedy na dobre ukoiłam nerwy, pomyślałam, że powinnam spróbować z Violet Studjo, w którym będzie brzmieć ambient i w którym będę pić zrobioną z czułością kawę.
Jestem wdzięczna kawie. Tak, piszę to szczerze.
Temu, że ten ekspres zepsuł się akurat wtedy. Że w tej jego małej usterce, która tak wpłynęła na kilkadziesiąt osób zobaczyłam, jak bardzo odstaję od takiego stylu życia i miejsca, w którym wtedy byłam, a którym początkowo byłam tak zachłyśnięta.
Wtedy, po zakończeniu tej graficznej przygody, myśl o byciu innym nie była zbyt mocna, ale była impulsem do pojawienia się myśli kolejnych. I później, z każdym miesiącem, z każdym rokiem utwierdzałam się w przekonaniu, że przecież do tego właśnie dążę - do łąk, mgieł, rusałek, Leszego, zapachu maciejki i śpiewu kosa. Kuchni z ogniem, starego czajnika z gwizdkiem, słoików pełnych dżemów i pieczonego w domu chleba. Ze chcę w tym otoczeniu siedzieć, tworzyć, dłubać, wymyślać.
Dziś, starsza, mądrzejsza, dojrzalsza i - jak sądzę - lepsza, niż kiedyś, czuję, że rzeczy te są dla mnie definicją dobrego życia.

Aktualnie jestem w takim miejscu, że poszukuję punktu na mapie, w którym mogłabym na dobre zrobić wokół siebie mały nieład i postawić pleciony fotel do porannego kofeinowego rytuału.
Tego punktu poszukujemy we dwoje, z K. Na całe szczęście jesteśmy fajnie dobrani. Zajmujemy się zawodowo podobnymi rzeczami, oglądamy podobne filmy, słuchamy podobnej muzyki - a nawet, jeśli czasami różnej, to wzajemnie się nią częstujemy i poszerzamy muzyczne fascynacje. Nie umiemy żyć bez muzyki, widać to w naszych wspólnych muzycznych wieczorach i w moich niedzielach, które spędzam w radiu.
Mnie cieszą naczynia i sztućce nie należące do jednego kompletu, on nosi skarpetki nie do pary - jedną z żółtym potworem, a drugą z fioletowym. Lubimy zjeść dobre rzeczy i lubimy pić dobre rzeczy, w tym poranną kawę. I lubimy bycie za miastem, z dala od miejskiego zgiełku, z dala od pogoni. I razem cenimy sobie wiejski spokój.
Czy może być lepiej?
W takie upalne dni siadamy obok siebie i snujemy plany. I myślimy o tym gdzie ten pleciony fotel powinien stanąć.
A później patrzymy na siebie i stwierdzamy, że kolejną rzeczą, która nas łączy, jest niechęć do upałów. Że wolimy swetry o długich rękawach, wiatr i chmury. I wtedy ten pleciony fotel ląduje w naszych planach w pewnym pięknym miejscu.
Mruga do nas porozumiewawczo latarnia morska.

Komentarze