Nie i Tak
- violetstudjo
- 25 maj 2019
- 7 minut(y) czytania
- Czy byłaby możliwość współpracy przy tym projekcie? - litery składające się na pytanie początkowo mienią się na monitorze. A może to tylko ja mam zmęczone oczy. Marszczę czoło i na chwilę zaciskam powieki - zauważyłam, że taki trwający kilka sekund zabieg pozwala mi oczyścić głowę, skupić się i znaleźć odpowiedzi. A, tak tak. Zaglądam do Pana Kalendarza. Mam w tym roku naprawdę super kalendarz i spędzam masę czasu na leżeniu na brzuchu i zapisywaniu go planami, przemyśleniami i podsumowaniami. Jedyna wada tego kalendarza to to, że ma dość mało miejsca na notatki. Ale doklejam do niego kartki i zapisuję go dalej. Patrzę więc w kalendarz i w kartki, które dokleiłam. Jeszcze raz zaciskam powieki. Pełne skupienie.
Otwieram oczy.
- Naturalnie. - odpisuję. - Jednak dopiero w lipcu, do końca czerwca nie mam możliwości wziąć większego zlecenia. Czy termin by odpowiadał?
- Niestety, to trochę za późno...
Ha! Tak myślałam. Tego się obawiałam. Nie lubię odmawiać albo mówić, że zrobię coś za X czasu. Ale czasem nie mam wyjścia - muszę to zrobić i z ciężkim sercem powiedzieć komuś uwierające i niewygodne słowo "nie".
Zawsze miałam problem z "nie". To głupio komuś sprawić przykrość, albo kogoś zawieść.
- O, coś takiego. Fajne? Podoba ci się?
Kurczę, no tak trochę nie bardzo, niestety...
- Tak, podoba.
- Weźmie pani udział w przeglądzie rzeźby, choć nigdy pani nie rzeźbiła? Nauczymy panią na dodatkowych zajęciach.
Nie chcę, nie umiem, bo, no właśnie, nigdy nie rzeźbiłam.
- No cóż, mogę wziąć, skoro to ważne...
- Przepraszam za spóźnienie, spotkałam kogoś po drodze i poszłam jeszcze gdzieś, ale ty chyba też niedawno przyszłaś.
Nie, byłam przed czasem, zdążyłam czekając obejść kilka sklepów, kupiłam nawet dwie książki, które nie wiem kiedy przeczytam.
- Tak, w sumie to ja też trochę się spóźniłam. Nic się nie stało.
Nie jest ciężkie, nie boli i uwiera. Nie ciąży na plecach i każe się garbić.
A słowo tak? Takie ładne, jak "dziękuję" po norwesku.
Wybrałam się kiedyś do norweskiego Sandefjord, nie tak znowu daleko od Oslo. Na norweskim lotnisku postanowiono obwąchać mnie i innych pasażerów przy pomocy psiego nosa.
- Takk. - powiedział pan w mundurze, pociągnął za smycz i odszedł.
Stałam przez chwilę zdezorientowana i zastanawiałam się z czym pan w mundurze się zgodził, a później pomyślałam, że norweskie takk-dziękuję jest takie przyjemne. Cała Norwegia była taka przyjemna - włącznie z opartym o drzewo i nie przypiętym do niczego rowerem, który stał pod oknami kamienicy, w której kilka dni przebywałam. Nikt tego roweru nie ukradł. Nie mieściło mi się to w głowie, za co wielokrotnie się karciłam, bo przecież wierzę, że człowiek z natury jest dobry.
Może właśnie dlatego, że z natury jest dobry, ciężko mu też czasem odmawiać i mówić nie.
Tak brzmi ładnie. Zaczyna się od przylepienia języka do podniebienia, a później przechodzi w miękkie ściśnięcie gardła. Jest totalnym przeciwieństwem zimnego, ostrego nie. Zawsze w głębi duszy wygodniej mi było z tak, choć wiele razy wiedziałam, że nie zawsze przecież w życiu chodzi o to, żeby było przyjemnie, wygodnie i bezproblemowo. Uczyłam się powoli mówić nie, ale w kwestiach związanych z tym, co robię, nie dalej było dla mnie za ciężkie. Ale okazało się, że w końcu musiałam się z nim zmierzyć.
Ostatni czas jest szalony. To znaczy szalony dla człowieka, który za szaleństwo uznaje siedzenie przy komputerze i oddawanie się coraz to nowym wyzwaniom. Jeśli dla Ciebie szalone jest jeżdżenie na motocyklu i skok ze spadochronem, to uznasz, że jestem bardzo nudna z tym swoim komputerem i kilkoma metrami kwadratowymi, na których spędzam większość dnia. W sumie masz rację - dla mnie też bardziej szalone byłoby to, żeby wsiąść w samochód z plecakiem i udać się w podróż przed siebie, bez celu, albo kupić bilet na Islandię i jeździć po niej z namiotem. Ale mówię teraz o innym rodzaju szaleństwa - takim, kiedy robisz coś, co robić lubisz i nagle okazuje się, że inni lubią to, co robisz i chcą, żebyś im to robił w dużych ilościach, a ty doznajesz stanu uniesienia, bo czujesz się bardzo potrzebny.
Tak więc moje szaleństwo objawia się tym, że wstaję rano, włączam komputer, siadam przed nim i robię masę rzeczy w jednym momencie, a gdy jedną z nich zamykam i myślę sobie, że wspaniale, bo jestem już jeden krok dalej, na horyzoncie pojawia się jeszcze coś innego do zrobienia. I tak siedzę, przesyłam jedne rzeczy, odbieram informację o rzeczach kolejnych, konsultuję, omawiam, coś zamykam, coś otwieram, czuję się w tym wszystkim spełniona do granic możliwości i nagle spoglądam w kalendarz i widzę, że ten nic więcej nie pomieści. I wtedy musi, po prostu musi pojawić się to magiczne, bolesne i ciężkie słowo nie.
W minionym tygodniu powiedziałam je trzy razy. Było powiedziane w sposób delikatny:
- Oczywiście, bardzo chętnie, ale niestety nie teraz. Nie dam rady do końca czerwca. Z wielką chęcią w lipcu.
Jedna odpowiedź brzmiała: To nic pilnego, lipiec będzie super! Druga: Trochę za bardzo goni mnie czas, nie mogę czekać, ale jeśli się coś zmieni, to dam znać. Trzeciej nie było wcale.
Miałam do siebie pretensje, ale czułam też, że tak trzeba, bo to, czego nie uznaję i z czym nie lubię się jeszcze bardziej, niż ze słowem nie, jest robienie czegoś w taki sposób, by było jedynie zrobione - bez poświęcenia temu większej uwagi. Być może jakiś czas temu wyrzuty sumienia nie pozwoliłyby mi na odmowę, tylko zebrałabym w sobie siły (dziwna sprawa z tym zbieraniem sił - jak zaczyna się je zbierać to okazuje się, że ma się ich więcej, niż się sądziło) i podjęła się wszystkiego. Dzisiaj znam siebie jednak trochę bardziej i wiem, że taka decyzja mocno by mnie nadwyrężyła i pewnie zabrała sen, który zostałby zastąpiony myślą: Czy na pewno dam radę?
Nie lubię tej myśli, wolę jej unikać. Dlatego też z ciężkim sercem muszę czasem zostawić kalendarz w takim stanie, w jakim jest.
A jest w nim naprawdę dużo.
Czas znowu przyśpieszył.
Na początku roku płynął dość spokojnie, nawet luty, najkrótszy miesiąc roku, zdawał się być dziwnie długi.
Pod koniec kwietnia trafiła w moje ręce książka z ilustracjami, nad którymi pracowałam na przełomie wiosny i lata zeszłego roku. Bajki o Lublinie ujrzały światło dzienne - każda ilustracja została uwieczniona na papierze, a ja funkcjonowałam przez chwilę unosząc się nad ziemią, że się udało. Później spojrzałam na ilustracje chłodniejszym okiem - tyle bym zmieniła, tyle bym poprawiła. Nie mam już możliwości, by to zrobić, ale szczęśliwie mogę naprawić błędy przy pracy nad kolejnymi zleceniami. Znów siedzę godzinami nad tabletem szczęśliwa, że ilustruję - tym razem antologię baśni, bajek i legend. Widzę co zrobiłam nie tak poprzednio i wystrzegam się błędów teraz. A przynajmniej się staram. Ale pomimo tych błędów, które popełniłam poprzednio, czuję satysfakcję i czyste szczęście, kiedy szeleszczę kartkami, na których widzę to, nad czym pracowałam.

Bajki o Lublinie szczęśliwie wydane - pozują do zdjęcia z Lublinem w tle.

Ilustracje do Antologii baśni, bajek i legend - w przygotowaniu.
A później kwiecień przekształcił się w maj. Dziwny maj.
Tegoroczny maj jest w ogóle nie majowy. Nie mam wiele czasu by go celebrować i spędzać czas na powietrzu, a poza tym spędzanie czasu na powietrzu grozi w tym roku przemoczeniem i katarem. Maj zawsze kojarzył mi się z brzęczącym życiem i przyrodą tak nabrzmiałą i żywą, że niemalże eksplodującą zapachem i kolorami. Ptaki jednak częściowo już umilkły, szaleństwo się uspokoiło. Noce zaczynają się zapełniać dziwacznymi odgłosami - zdarza się, że w czasie nocy, kiedy sen przychodzi późno, otwieram kuchenne okno i słyszę niosący się delikatny zaśpiew. Serce wtedy trochę mi drży. Cześć, ptaszku.
Te rozśpiewane noce są spokojne, ale tegorocznej wiośnie towarzyszy niepokój, pomrukiwanie burz, szum deszczu i świst wiatru.
Wychodząc zakładam sweter i pakuję do torebki parasol. I za każdym razem z niepokojem patrzę w niebo.
W zeszłą sobotę wybraliśmy się z K. za miasto, obejrzeć pewną cerkiew i porobić zdjęcia. K. zatrzymał samochód w trawie i otworzył drzwi. Uderzyło nas ciężkie i lepkie powietrze. On poszedł okrążać cerkiew i zniknął za drzewami, ja kręciłam się w jedną i drugą stronę po polnej drodze. Miałam wrażenie, że powietrze jest tak mokre, że nie pozwala mi wziąć głębszego oddechu. Wokół mnie leniwie unosiły się drobne owady, buty zatapiały się w rozmokniętej ziemi. Otaczające nas chmury zdawały się płynąć tak nisko i być tak ciężkie, że lada moment mogły spaść z nieba. W końcu zamknęły się nad nami ciemnoszarą klamrą.
Pomruk. Jeden, drugi, trzeci. Widzę ścianę deszczu, która prawdopodobnie się zbliża. I znowu pomruk, ale tym razem nie w oddali, ale już blisko. Przypomniało mi się, jak gdzieś czytałam, że pioruny mogą porazić nawet wtedy, kiedy burza zdaje się być daleko. Gdzie jest K.?

A, tam jest. Stoi między drzewami i robi zdjęcia. Teraz idzie bardziej na lewo, a teraz na prawo. Teraz się oddala. Chciałabym do niego krzyknąć, żeby wracał, bo trochę boję się tych pomruków, które słyszę nad głową, ale nie krzyczę. Czekam. Jeszcze tylko kilka zdjęć. Raz, dwa, trzy. W końcu wsiadamy do samochodu komentując ciężkość powietrza. Jedziemy zaniepokojeni tym, co dzieje się na niebie.
Ale gdy wyskakujemy na prostą drogę, nasze oczy wyłapują widok chmur tak niskich, tak ciemnych i skłębionych i tak niepokojących, że zatrzymujemy się zahipnotyzowani. Czerń chmur odcina się od żółtego, rażącego w oczy rzepaku. Wychodzimy z samochodu, wieje wiatr, wyciągamy aparaty.
Tak mało czasu, zanim to ułożenie chmur rozmyje się w silnym wietrze.
Jest kilka rzeczy, które fascynują mnie w ten właśnie hipnotyzujący sposób. Skłębione chmury, trąby powietrzne, wielkie ćmy i sterowce.
Trochę się ich wszystkich boję, a jednocześnie nie mogę odmawiać sobie przyjemności patrzenia, śnią mi się i zaprzątają moją głowę.
Spadają na nas pierwsze krople deszczu, zatrzaskujemy drzwi. Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na niebo. Odjeżdżamy. Im jesteśmy dalej, tym mocniej wbijamy się w słońce, które oświetla krajobraz po deszczu.
Wracamy, a ja znów włączam komputer i siadam przed monitorem, żeby skupić się na tym, co wypełnia mój kalendarz. Rysuję legendy o bogu-wężu, o rybaku i syrenie, o utopcach i o królowej Bałtyku, płynącej w bursztynowej łodzi. Za oknem robi się coraz ciemniej. Czy to zachodzi słońce? Nie... Słyszę dobrze znany pomruk. Jeśli tej nocy otworzę kuchenne okno, nie usłyszę śpiewu.
Ach, dziwny, niepokojący maju. Za chwilę staniesz się czerwcem. Czy nie za szybko? Nie zdążyłam się do końca z tobą oswoić. Dopiero się zaczynałeś, a twój początek był głośny i spędzony w altanie wybudowanej w ogrodzie, w którym wszystko rośnie w idealny, swobodny sposób. Twój początek pachniał dymem i grillowanymi warzywami, smakował ginem z tonikiem.
Teraz powoli żegnasz się ze mną i chcesz mi przedstawić czerwiec. Jaki będzie czerwiec? Czy też wniesie dużo niepokoju?
Poczekaj, nie odpowiadaj jeszcze. Nie wiem, czy jesteś szczery mówiąc nie i tak.

Komentarze